niedziela, 13 kwietnia 2014

Seriale są spoko.

Breaking Bad, True Detective, Game of Thrones, Hannibal, House of Cards - siemanko, nie będę oryginalna, jak powiem, że te seriale są ekstra. Doszłam do wniosku, zainspirowana trochę notką na blogu Zwierza Popkulturalnego, że w niedzielny wieczór polecę Wam (nie wiem, czy ktoś to czyta, ale okej) kilka seriali, o których być może nie słyszeliście, a są bardzo bardzo bardzo godne uwagi. Także czytajcie i oglądajcie, bo warto.




Broad City - niesamowicie zakochałam się w tym serialu, w bohaterkach, w ich bezpardonowym podejściu do świata. Ilana i Abbi to dwie przyjaciółki, dwudziestokilkulatki, próbujące jakoś ogarnąć życie, ale chyba nie do końca im to wychodzi, bo jednak za dużo marihuany, za duża wyjebka na poważniejsze podejście do życia, za dużo beki ze wszystkiego. Bawiłam się wyśmienicie, dowcip siadł mi idealnie, a bohaterki są tak urocze, że nie da się ich nie pokochać (okej, może się da, ale ja je pokochałam bezwarunkowo). Podobno będzie drugi sezon, więc CUNT WAIT. Toczenie beki z życia, level: expert.



My Mad Fat Diary - tak, jak napisał Zwierz, jest to jeden z lepszych seriali dla młodzieży, jaki kiedykolwiek dane było mi obejrzeć. Nastolatka z problemami i sporą nadwagą próbuje odnaleźć się w świecie po wyjściu ze szpitala psychiatrycznego. Pisze sobie też pamiętnik, a każdy odcinek opowiedziany jest z jej pesrpektywy. Mamy wgląd do jej psychiki, jej odczuć i spostrzeżeń. Serial jest bardzo dobrze zagrany, nastoletnie problemy nie są wyssane z palca (i nie są aż tak typowo nastoletnie), a całość ozdobiona jest cudownym soundtrackiem (akcja toczy się w latach 90., młodzież słucha głównie punka, grungu i jeżdzi sobie na fajne koncerty, SIEMANO). Nie byłabym sobą, gdybym nie zachwyciła się urodą jednego z bohaterów, ale to tylko tak na marginesie. Finn <3 !



Video Game High School - serial w całości do obejrzenia na YouTubie. Żyjemy sobie w świecie, w którym granie w gry nie jest odbierane jako coś, czego należy się wstydzić (pozdro Julka), a wręcz jest to powód do dumy, a najlepsi gracze stają się nawet celebrytami, zapraszanymi do programów śniadaniowych, WOW. Główny bohater, pokonując najlepszego gracza, otrzymuje zaproszenie do eksluzywnego Video Game High School. Oczywiście ma mnóstwo problemów, bo przecież nie jest ani piękny, ani przebojowy, ani jakoś specjalnie ogarnięty, więc zyskuje paru wrogów (głównie w osobie dyrektora), ale też oddanych przyjaciół i fanów. Serial ogląda się mega przyjemnie. Pierwszy sezon, to odcinki trwające 10-15 minut, w których widać, że brak producentom hajsu na super efekty, ale pałam do tego sezonu zdecydowanie większym uczuciem, niż do drugiego. Polecam - graczom i nie tylko.



The League - OSZALAŁAM. Serial o fanach gry w Fantasy Footbal. Fanatykach wręcz, dla których to właściwie jedyna ważna sprawa w życiu. Najważniejsza. Jako bardzo wielka miłośniczka takich rzeczy (no na pewno), która totalnie nie ogarnia zasad i nie wie o co w tym wszystkim chodzi, nie wiedziałam też do końca czego się spodziewać. A nawet jakbym spodziewała się czegokolwiek, to i tak prawdopodobnie byłabym zaskoczona. Tak niesmacznego, chamskiego, wulgarnego i niepoprawnego politycznie humoru nie widziałam chyba NIGDY. Nie spodziewałam się, że serial zdobędzie moje uznanie, a zdobył. Rzekłabym wręcz, że ukradł mi na dłuższy czas serduszko. I ten wkurwiający Andre, którego obecności na ekranie nie da się znieść, zwłaszcza po którymś tam sezonie. I Ruxin, który jest takim totalnie bezczelnym i chamskim bucem, że chyba można go pokochać. A, jakby kogoś miało to zachęcić, to w serialu gra Jon Lajoie i czasem sobie śpiewa piosenki. Są one zabawne.



Utopia - WOW. To było właściwie jedyne słowo, które mogłam wypowiedzieć, bo zakończeniu tego serialu. Teorie spiskowe, jakieś dziwne niedopowiedzenia, piękne zdjęcia, cudowne rozwiązanie fabularne. Ogólnie chodzi o Sieć, czyli jakieś tam zgromadzenie, które coś tam ma do zrobienia i stosuje do tego dość brutalne i niekonwencjonalne metody. A wszystko zaczyna się od pewnego komiksu. Super, super, super, naprawdę. Wiele napisać nie mogę, bo głupio zdradzać fabułę.



Parks and Recreation - serial ten powinien być znany każdemu. Niestety, ostatnio przekonuję się, że ludzie nie wiedzą, o co chodzi. DLACZEGO? Już pomijam postać Rona Swansona, który jest ideałem mężczyzny (he he he, SERIO) i tak super napisaną postacią, że o panie. Serial jest naprawdę bardzo zabawny. Perypetie wydziału Parks and Recreation, utrzymane w konwencji mockumentary, pozwoliły mi zapełnić pustkę, którą odczułam po ostatnim odcinku The Office. A nawet nie wiem, czy nie zapałałam do bohaterów jeszcze większą miłością. Gorąco polecam, jeśli ktoś jeszcez nie widział (NIE WIERZĘ).



To chyba tyle. Wiadomo, jest tego dużo więcej (chociażby The Mindy Project, Brooklyn Nine-Nine, czy Portlandia, nie wspominając o oczywistościach typu Community albo Girls). Ale wybrałam te seirale, które zdecydowanie mają zaklepane miejsce w moim serduszku. Jeśli kogoś zainteresowałam, to super. Jak nie, to nie.

Pozdrawiam, całuję, hejko!

czwartek, 3 kwietnia 2014

Jak zepsułem zakończenie.



How I Met Your Mother był kiedyś jednym z moich ulubionych seriali. Było to dawno, na samym początku, x lat temu. Później oczywiście mi się znudził, a teraz oglądałam go tylko po to, żeby w końcu poznać tę matkę. I co? I gówno.

Oglądając finał serialu trochę się wzruszyłam. Jednak byłam dość mocno zżyta z bohaterami, mimo tego, że ostatnio bardziej zaczęli mi grać na nerwy, niż bawić. I finał mi się spodobał. Ma to wszystko sens, tak sobie myślałam. Przemyślałam tę kwestię dokładniej i jestem zmuszona zmienić zdanie. Nie podoba mi się ta historia.

Już pomijam fakt, że cały ostatni sezon oglądaliśmy ślub Barneya i Robin, a oni mieli czelność się rozwieźć po jakiś 10 minutach. Pomijam, że czekaliśmy na matkę po to, żeby się dowiedzieć, że nie żyje. Pomijam, że w ostatnim odcinku prawie całkowicie pominięto Lily i Marshalla, którzy stali się tylko uroczym tłem historii. Wszystko to jest bardzo bardzo nie w porządku, ale jestem w stanie to zaakceptować. Czego nie potrafię zaakceptować, to powrotu Teda do Robin. SERIOUSLY?

Odcinek, w którym Ted decyduje się pożegnać z Robin na dobre, był bardzo wporzo. Spodobał się Natalce. Fajnie, że ludzie jednak potrafią odciąć się od przeszłości, potrafią ruszyć dalej. Był to okej pomysł i zaakceptowałam go. Przez cały serial kibicowałam mu w zdobyciu Robin, bo to spoko babka, ale z drugiej strony jednak ucieszyłam się, że sobie odpuścił. I co? Kilka odcinków później dowiadujemy się, że NI CHUJA, że jednak pogoń za Robin nie ma końca, że nawet dzieciaki są za tym związkiem, że tak naprawdę przeszłość cały czas w nas zostaje. No kurwa. Naprawdę nie można było zakończyć poznaniem matki, SKORO TAKI WŁAŚNIE TYTUŁ MA TEN SERIAL?!

Nie był to dobry pomysł. Nie podoba mi się. Nie robi się takich rzeczy. W ogóle załatwianie wszystkich rzeczy w finale w taki sposób, w jaki zrobili to twórcy, nie jest w porządku. Żegnamy się z serialem i jego bohaterami, jakby przez te 9 sezonów zupełnie się nie zmienili. Ted kocha Robin, Barney rucha laski, Lilly i Marshall są dalej razem, tylko mają więcej dzieci. NAPRAWDĘ? Dziękuję bardzo drodzy twórcy, ale ja tego nie kupuję.

Nie żebym się jakoś bardzo wczuła w ten serial, jego finał to nic aż takiego ważnego dla mnie, jednak spowodował we mnie uczucie delikatnego rozczarowania. Ciekawe, co na to prawdziwi fani, bo wydaje mi się, że chyba fala hejtu została wylana w Internetach.

P.S. Oglądać Broad City, polecam gorąco, TO JEST DOPIERO EKSTRA SERIAL.



niedziela, 16 marca 2014

Nie obiecuj, błagam.

Chyba muszę. Chyba czasem trzeba trochę ulżyć swojej hejterskiej naturze. Ale też nie chcę się pastwić, bo wiedziałam, na co się wybieram. Jednak mimo wszystko parę rzeczy mnie przerosło.

OBIETNICA (2014), reż. Anna Kazejak

Dzieło reklamowane, jako to, które może przebić sukces Sali samobójców. NO FUCKING WAY, czy da się zrobić jeszcze gorszy film?! Z taką myślą poszłam dziś do kina. Okazuje się, że owszem, można.

Bardzo nie lubię opowiadać o moim temacie pracy magisterskiej (współczesne kino polskie, tadam), bo wiąże się to zawsze z pytaniami o jakieś fajne nowe polskie filmy. Ja oczywiście bronię naszego rodzimego kina jak lwica, mówiąc, że nie można wszystkiego wsadzać do jednego worka i co z tego, że Kac Wawa, skoro jest taki np. Smarzowski. I tak, robimy też inne filmy, poza smutnymi dramatami z historią w tle, bądź filmami o tym, jak to Polacy piją i są żenujący. Zawsze wtedy podaję przykład Dziewczyny z szafy - filmu bardzo niedocenionego, co jest okropnie przykre. No i tak bronię tego naszego kina i bronię... Ale gdy widzę takie rzeczy, to już nawet nie wiem, co mam mówić.

Więc może zacznijmy od tego, o czym to dzieło jest. Właściwie to trochę nie wiem. Że miłość nastolatków jest taka ślepa i bezgraniczna? Że mają oni trochę inne podejście do tematu zdrady niż my? Że wierzą w trwałość uczucia, którego nic nie powstrzyma? Że problemy nastolatków w kinie polskim są problemamy nastolatków z innej planety? Czy może o tym, że zawsze jeśli są jakieś problemy z nastoletnimi dzieciakami, to stoi za tym postać ojca, który jak skurwysyn opuszcza rodzinę i majstruje na boku zupełnie nową? Nie wiem. Chyba o wszystkim tym, a przez to też i o niczym.

Naprawdę nie chciałabym się aż tak bardzo tego filmu czepiać. Ale to jest TAK BARDZO ZŁE I O NICZYM. Dialogi z kosmosu, postaci napisane chyba tylko po to, żeby więcej twarzy mogło pojawić się na ekranie, brak jakiejś logiki, długie ujęcia niewiedziećpoco, brak akcji, brak dialogów, brak nie wiem czego. Naprawdę nie rozumiem pewnych zabiegów. Przykładowo - scena "imprezy" naszych szalonych nastolatków. Właściwie nic się nie dzieje, ktoś pali jointa, jedna laska tańczy, dwóch robi bekę, nasza bohaterka jest smutna i myśli (i tak właściwie cały film). Dlaczego więc nie puścić wtedy głośniejszej muzyki? Dlaczego zamiast przynajmniej minimalnie poczuć się jak na tej wspaniałej "bawce", my patrzymy na twarz bohaterki, słyszymy jakieś wybełkotane i wyciszone dialogi osób z tła oraz niezbyt głośną muzykę? W rezultacie nie słyszymy niczego, nie wiemy o co chodzi, ale patrzymy na bohaterkę, bo przeżywa wewnętrzny dramat.

Ale dobra, jesli mam powiedzieć o plusach - główna aktorka grająca Lilę (Eliza Rycembel) dała radę. Co prawda ma słabo rozpisaną tę postać, ale gdyby to lepiej poprowadzić, to może coś by z tego było. Także mogę jej kibicować. Jeszcze jest tak ładnie rudo-piegowata. Więc tak, to tyle. No i Chyra - piękny lekko troskliwy skurwysyn. Ja tam jestem wobec niego bezkrytyczna. Było okej, no ale oczywiście kolejna źle rozpisana posiać. Sam Andrzej wyglądał trochę tak, jakby nie do końca sobie zdawał sprawę z tego, w czym gra i kogo gra. Jakby trochę tam nie chciał być. Takie wrażenie.

No i na koniec najważniejszy argument, który mnie osobiście dobił. Nie wiem, może to tylko mnie tak uderzyło, ale serio - czy naprawdę, NAPRAWDĘ, trzeba było grupę nastolatków kreować na dzieciaki z pierwszej serii Skinsów? Nawet był Sid w czapeczce (co prawda bez okularów) i nawet zwymiotował na "imprezie". I Grzesiek, czyli nasz polski Tony. Okej, ładny chłopiec, ale serio? To tak bardzo bolało. Osobiście bardzo lubię Skins, zwłaszcza pierwszą i drugą serię, dlatego też to uderzające podobieństwo było wręcz nie do zniesienia. Skins w wydaniu rodzimym - ZDECYDOWANIE NIE.

Czy mi się tylko wydaje, czy to naprawdę miało przypominać Skins?


Chyba tyle. Nie będę się tak pastwić. Nie polecam. Nawet drobne rozluźnienie przed filmem nie pomogło (chociaż przyznaję, że w pewnych momentach śmiałam się bardzo, jednak nie był to chyba zamysł twórców). 3/10.

P.S. SPOILER ALERT - DAWID OGRODNIK JEST OGRODNIKIEM. (tylko niech mi ktoś wytłumaczy dlaczego tak bardzo wygląda jak Mateusz Kościukiewicz?)

poniedziałek, 10 marca 2014

Oscary, wampiry i muzyka

(Kolejna próba powrotu. Kiedyś może w końcu uda się na dobre.)

O Oscarach w tym roku napisano już chyba wszędzie i wszystko. Ja tylko napomknę. Fajnie, ale nudno. Nic nie zaskoczyło, Oscar za scenariusz do Her bardzo ucieszył (może popełnię jakiś wpisik na temat tego CUDOWNEGO filmu), brak nagrody dla DiCaprio wcale jakoś bardzo nie zasmucił, zdjęcia i filmiki z ceremonii trochę rozbawiły. To chyba tyle. Bo to już było tak dawno i jest tak nieaktualne, że głupio coś więcej wspominać.

Wczoraj byłam w kinie. Wow. Początkowo myślałam, że nie będzie to dobry pomysł, bo jednak #zamałosnu #zadużoalkoholu, no ale poszłam. I zdecydowanie nie żałuję.

Oczywiście wybrałam Only Lovers Left Alive - nowy film Jima Jarmuscha, którego po (moim zdaniem) bardzo nieudanym Limits of Control przestałam uwielbiać. Jak bardzo się cieszę, że serduszko zapałało na nowo miłością ogromną i jeszcze gorętszą niż do tej pory!




Jakiekolwiek streszczenie fabuły tego filmu nie ma za specjalnie sensu, bo nie jest ona najistotniejszym elementem - film po prostu TRZEBA zobaczyć. No ale okej. Historia miłości dwójki wampirów, żyjących w związku już x lat.Adam i Ewa - jak bardzo wymownie. Adam jest muzykiem, Ewa czyta książki. Żyją sobie na innych kontynentach, ale ich uczucie jest wciąż silne i mocne. Decydują się pospędzać trochę czasu wspólnie. Zdobywają krew, chodzą na koncerty, rozmawiają o kulturze, sztuce, nauce, literaturze. Są spokojni, dystyngowani, eleganccy, i tylko młodsza siostra Ewy burzy ten stoicki wizerunek ukulturalnionego przedstawiciela gatunku wampirowatych.

W filmie naprawdę niewiele się dzieje. Ale to też specyfika kina tego reżysera. Ja jestem jego wielką fanką, pomijając, wspomniany już, przedostatni wybryk. Uwielbiam te rozmowy, ten spokój, to nibynicsięniedziejealepatrzyszijesteśzauroczony. A w Kochankach spodobało mi się to jeszcze bardziej.

Każdy kadr zasługuje na własne miejsce w jakimś muzeum czy galerii sztuki. Jaki to jest orgazm dla oczu! Te kolory, to ustawienie postaci, te piękne przejścia kamery. Pierwsza scena, gdy z wirującego gwieździstego nieba płynnie przechodzimy w obracającą się płytę winylową - cudo. Chociaż i tak moje serce skradła scena "brania" krwi. Tożto majstersztyk! Porównanie wampirów do narkomanów w życiu nie przyszłoby mi do głowy, a jak to pięknie pan Jim rozegrał.

Na ogromny plus zasługuje ten wspaniale wpleciony dowcip. Cały film rozgrywa się dość spokojnie, monotonnie, raczej przygnębiająco. Jesteśmy kulturalni, oczytani, lepsi niż "zombiaki" (coż za wspaniałe określenie na zwykłych ludzi), ale z drugiej strony mamy do dyspozycji całą wieczność, przeżyliśmy już tyle, a ile jeszcze nas czeka, czy to coś dobrego, czy jednak bardziej złego (bo w całym filmie jednak widać ten nadchodzący upadek świata). Nie napawa to jakimś głębszym optymizmem. A mimo wszystko udaje się wpleść parę zabawnych dowcipów do tej dość przygnębiającej historii. Już nie wspominam o ostatnich dwóch sekundach filmu, ale czyż lizaki z krwi nie były przeurocze? Czy rozmowy o Fauście, Watsonie, czy Strangelovie nie wywołały uśmieszku na mej twarzy?

O aktorach wiele się rozpisywać nie chcę. W Tomie Hiddlestonie jestem zakochana od niepamiętamkiedy (COONPIĘKNY, te oczy, to ciało, to wszystko, ojesu), a Tilda Swinton praktycznie zawsze jest wspaniała. Niesamowite jest to, jak oni przepięknie razem wyglądają. Zupełnie nie widać dzielącej ich dwudziestoletniej (!) róznicy wieku. Super jak te charakterystycznie, żeby nie powiedzieć dziwacznie, wyglądające osoby, których twarze i ciała są tak bardzo plastyczne, pasują do każdego kadru tego filmu. Bardzo fajne były też drobne, ale istotne, role Mii Wasikowskiej, Antona Yelchina, Johna Hurta, czy Jeffreya Wrighta. Wszyscy spisali się na medal, mimo co prawda dość niewielkiego pola do popisu.

No i oczywiście M U Z Y K A. Oficjalnie zakochałam się w soundtracku. Przepiękne, ciężkie, męczące melodie, wygrywane przez zespół Jarmuscha - SQURL i Josefa van Wissema. Słucham i słucham i nasłuchać się nie mogę, chociaż jednak bez filmowych kadrów te utwory nie uderzają aż tak mocno. Nieważne, jest wspaniały, przestanę słuchać, jak mi się poprawi nastrój (he he he).

To chyba tyle. Polecam gorąco. 9/10. Panie Jarmusch, jednak Pana kocham!



piątek, 27 grudnia 2013

Podsumowanko, wow, uszanowanko.

Rok 2013 był to, przynajmniej dla mnie, rok Stojeby, beki ze wszystkiego, Pieseła, no i oczywiście tradycyjnie niszczenia siebie i swojego życia we wszelakich aspektach. Ale tu nie o tym. Tu o filmach. A było tych filmów trochę, dość dużo nawet, bo zamiast Top10 postanowiłam zrobić Top15. Dużo dobrych filmów, ale ciężko było wybrać najlepszy. Chociaż jeśli chodzi o mój ulubiony film z tego zestawienia, to oczywiście jest, oczywiście poinformuję. Ale do rzeczy. Na liście znajdują się też filmy, które nie miały premiery w Polsce (niestety), ale zrobiły na mnie takie wrażenie, że koniecznie musiały się tu znaleźć. Chyba widziałam większość filmów, które trzeba było zobaczyć, więc myślę, że nie pominę niczego. No, nie widziałam Rush, a chyba by pasowało. Hobbita też jeszcze nie widziałam, może by się tu znalazł, ale się nie znajdzie i trudno.




Wyróżnionka
Na pewno w tym roku TRZEBA BYŁO zobaczyć Gravity, Holy Motors, drugą część Igrzysk Śmierci, Don Jona, czy Django. Niestety, dla tych filmów zabrakło miejsca w moim rankingu, chociaż doceniam, bardzo doceniam. Poza Gravity, bo trochę nie rozumiem zachwytów (nie ujmując nic prześlicznej stronie wizualnej). Ale wyróżniłam, bo warto. Koniecznie. Wszystkie pińć.




15. Safety Not Guaranteed, reż. Colin Trevorrow
Może to dziwić. Filmu chyba nie było w Polsce, na pewno nawet. Film jak wiele innych, trochę o miłości, trochę o przyjaźni, trochę o życiu. Budujemy sobie wehikuł czasu, bo wszystko jest bez sensu i chcemy wrócić do czasów, gdy było lepiej. Niby nic, ale z takim humorem i z takim urokiem opowiedziane, że musiało się tu znaleźć.

14. Pacific Rim, reż. Guillermo del Toro
Jest to film, na którym się nie myśli, tylko patrzy. Wow, jak to wszystko było zrobione, jaka fabuła była głupia, a jak bardzo wciągnęło! Chyba jeden z lepszych filmów akcji/fantasy/niewiemjakich jakie widziałam w swoim dość już długim życiu.

13. Prisoners, reż. Denis Villeneuve
Prawie trzygodzinny thriller o zaginionych córeczkach i dzielnym Hugh Jackmanie, który trochę się gubi w swoim metodach poszukiwania sprawcy. Aż sama się dziwię, że ten film mnie tak wciągnął. Ten klimat, ta tajemnica, ten niepokój. Zadziwiająco dobry film.

12. Frances Ha, reż. Noah Baumbach
Film, o którym myślałam, że stanie się moim ulubionym. Nie stał się. Ale ogląda się go bardzo przyjemnie, jest niesamowicie szczery, a dialogi pisane są z taką lekkością i dystansem, że wydają się wyjęte prosto z (mojego?) życia. Fajnie, że czarno-biały. Fajnie, że powstał.

11. Iron Man 3, reż. Shane Black
Nie udało się wcisnąć go do pierwszej dziesiątki, ale musiał się znaleźć dość wysoko, chyba przez moją ślepą fascynację tą serią. Wiadomo, wspaniały Robert, który jest lepszym Iron Manem, niż jakikolwiek inny człowiek na świecie i w komiksie. Bardzo dobra trzecia cześć filmu o moim (prawie)ulubionym superbohaterze, chciałabym więcej i więcej i więcej...

10. The Way Way Back, reż. Nat Faxon, Jim Rash
Naprawdę przyjemny i niezwykle dowcipny. Widziałam go już po wakacjach, więc trochę było mi smutno, że wprowadził mnie w klimat, który już za mną. Ale oglądało się go niesamowicie dobrze. I oczywiście Sam Rockwell, który przy każdym pojawieniu się na ekranie wygrywał wszystko, co się tylko dałoby wygrać.

9. The Necessary Death of Charlie Contryman, reż. Fredrik Bond
Nie wiem, czy ktokolwiek jest tak zachwycony tym filmem, jak ja. Nie wiem, czy obejrzałabym go, gdyby nie był dostępny online na którejś tam ze stron. Ale obejrzałam. Dość niedawno. I dla pierwszej połowy filmu, dla tego dziwnego stylu i dla kreacji aktorskich naprawdę duże uszanowanko. Może później historia robi się już bardziej przewidywalna, jednak ciągle trzyma w napięciu. Gorąco polecam, jak ktoś nie widział.

8. Drogówka, reż. Wojciech Smarzowski
Witamy kino polskie w moim zestawieniu! Wiem wiem, poprzednie filmy Smarzowskiego były lepsze, ale ten też jest bardzo bardzo bardzo dobry. Aktorzy jak zwykle na medal, reżyseria na medal, trochę momentów przekombinowanych, ale ogólnie wow i oby tak dalej panie Wojtku.

7. Spring Breakers, reż. Harmony Korine
Może to dziwić, zwłaszcza biorąc pod uwagę falę krytyki, jaka spadła na ten film. Ja osobiście jestem nim zafascynowana, widziałam go trzy razy i naprawdę nie rozumiem, jak można go nie lubić. Takiego kiczu, tandety, przy jednoczesnej ironii i dystansie nie widziałam od bardzo dawna. I te kolory. I te cięcia. I ta Britney. I James, oj James.

6. Before Midnight, reź. Richard Linklater
Ten film zrujnował mój makijaż i moje samopoczucie, ale też skierował mnie do wielu rozmyślań, które zaowocowały pewnymi zmianami w moim życiu. Jak nie byłam aż takim wielkim fanem poprzednich części tej trylogii, to ta zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Była tak zaskakująco szczera i przerażająco prawdopodobna, że nie mogło jej tu zabraknąć. Aktorzy super zgrani, ale to już było widać od pierwszej części. Historia miłosna taka prawdziwa, wow.

5. Kings of Summer, reż. Jordan Vogt-Roberts
Jak to napisałam w krótkiej recenzyjce na filmwebie - "dawno żaden film mi aż tak dobrze nie zrobił, chyba przyhajpuję". Bo naprawdę nie da się inaczej określić tego filmu. Przynajmniej ja nie potrafię. Bardzo urzekająca historia, z niezwykle fajnie rozpisanymi postaciami i przyjemnym humorem. Też bym chciała sobie tak zamieszkać, czemu nie.

4. The World's End, reż. Edgar Wright
O tym filmie już pisałam. Po prostu musiał się tu znaleźć. Filmy tego Pana, w którym występują TACY aktorzy są dla mnie najlepsze zawsze. Tym razem zabrakło czegoś, żeby film wylądował wyżej, ale jest i to najważniejsze.

3. This Is The End, reż. Evan Golbers, Seth Rogen
Gdybym wybierała mój ulubiony film z roku 2013 to zdecydowanie ten film by wygrał. Widziałam go już pięć razy, dialogi znam prawie na pamięć, za każdym razem mnie śmieszy i nie żałuję, że oglądam go po raz kolejny. Najlepsza komedia tego roku, tak, na pewno.

2. Blancanieves, reż. Pablo Berger
Ok, przyznaję, że prawie zapomniałam o tym filmie. Ale sprawdziłam sobie moje oceny z tego roku na filmwebie i nie dało się ukryć, że Śnieżka znalazła się na jednym z najwyższych miejsc. I nic dziwnego. Przepiękna historia, urok kina niemego, czarno-białego, prześliczna główna aktorka, no i Pepe. Wzruszył się człowiek tak, że mu prawie chusteczek zabrakło.

1. Dziewczyna z szafy, reż. Bodo Kox
No i siemanko, kto by się spodziewał. Tak tak, polski film wygrał mój plebiscyt na film tego roku. Jak to ktoś powiedział - jakbyś napisała kiedyś scenariusz do filmu, to właśnie tak by wyglądał. I chyba muszę się zgodzić. Film ma wszystko, co mi się podoba w kinie. Specyficznych bohaterów, lekko fantastyczną otoczkę, historię o miłości, trochę smutku. Może nie każdy uznałby Dziewczynę z szafy za film roku, ale ja mogę, bo to mój blog.




Zawód tak wielki
To jeszcze tak, żeby nie było zbyt miło - kilka filmów, które zawiodły mnie w tym roku najmocniej. Po pierwsze Man of Steel - za tak ogromną schematyczność i powtarzalność, że już nawet mi się na to patrzeć nie chciało. The Great Gatsby - za przerost formy nad treścią, co akurat w tym wypadku nie wyszło na dobre. Trance - za pogubienie się w scenariuszu. Upstream Color - za fajny pomysł, ale nieumiejętnie ukazany.


To chyba tyle. Dobry rok. Oby następny był lepszy (a tyle premier fajnych się szykuje, że łojesuuu!).
Pozdrawiam.


piątek, 8 listopada 2013

Świat się kończy!

Z okazji premiery internetowej filmu, na który bardzo bardzo BARDZO czekałam (Polsko, dlaczego takie premiery Cię omijają?), postanowiłam napisać o filmach, które są bardzo (a równocześnie nie są w ogóle) do siebie podobne. Zaczynamy!


THIS IS THE END (2013), reż. Even Goldberg

Film, w którym występuje Seth Rogen mogłabym z zamkniętymi ocenić na miliard/10, dodać mu serduszko i przesłać wiekuiste uszanowanko. A film z Sethem Rogenem, do którego współtworzył scenariusz wraz z reżyserem Evanem Goldbergiem, gdzie zobaczyć można tak wspaniałych aktorów, komików, a prywatnie bardzo dobrych kumpli jednego i drugiego - Oscar, Złoty Lew, Czerwony Niedźwiedź i Pomarańczowa Stonoga naraz. Ale postaram się być bardziej rozważna i obiektywna, oczywiście na tyle, na ile mi pozwoli moja dzisiejsza wena.

Krótki zarys fabuły. Do Setha Rogena, pomieszkującego w LA, przyjeżdża jego najlepszy i dawno nie widziany kumpel prosto z rodzinnej Kanady, Jay Baruchel. Przyjaciele chcą spędzić czas paląc, pijąc, oglądając filmy, paląc, pijąc, robiąc wszystko, co za starych dobrych czasów. Przynajmniej tak plan prezentuje się w głowie Jaya. Seth wyciąga jednak swojego kumpla na parapetówkę do nowego najlepszego kumpla - Jamesa Franco. Wbijamy się więc razem z nimi do MEGA wypasionej chałupy, pełnej "cudownej" sztuki współczesnej, gadżetów, alkoholu i gwiazd. Wszystko toczy się nie do końca po myśli Jaya, ale nawet on nie przewidziałby, jak ta impreza się skończy. Wielki rozpierdol, Michael Cera ginie, Rihanna ginie, Paul Rudd ginie... Na szczęście twierdza Jamesa pozostaje niewzruszona, a w niej Seth, Jay, James, a także Jonah Hill, Craig Robinson i (jak się okazuje następnego poranka) Danny McBride. Za oknem koniec świata - wszystko płonie, gigantyczna przepaść bucha ogniem, wszędzie słychać dziwne ryki, gdzieś tam buszuje potwór z ogromnym kutasem. Słowem - apokalipsa.

Film podobno był w części improwizowany, w części scen niektórzy z aktorów powiedzieli reżyserowi DOŚĆ, EVAN, nie będziemy tego robić (podobno tylko James Franco nie skarżył się i był gotów zrobić wszystko, co mu nakazano - szacuneczek), a całość jest po prostu ogromnym zbiorem gagów, niesamowitych dialogów i przeróżnych nawiązań do innych dzieł kinematografii. Żarty bywają sprośne, wulgarne, nie na miejscu. Ogląda się to jednak niesamowicie przyjemnie.

Osobiście uwielbiam całą gromadę głównych aktorów, może poza Dannym McBridem, ale nawet on potrafił się tutaj ukazać z tej zabawniejszej strony. Film może i jest przeznaczony głównie dla fanów tych aktorów, humor może nie zostać doceniony przez innych, może gorszyć, może zniesmaczyć. Ale jak dla mnie wszystko było wyważone, bawiłam się wyśmienicie (a za trzecim !!!! razem nawet lepiej, niż za pierwszym - zwracając uwagę na coraz to drobniejsze szczególiki) i nawet scena gwałtu przez Szatana z gigantycznym kutasem nie oburzyła mnie tak, jak mogłabym się spodziewać. A zakończenie i przepiękna wizja niebios, w których nawet Backstreet Boys mogą się reaktywować - mistrzostwo!

W temacie Backstreet Boys - soundtrack!!!! Bardzo dobre utwory, dobrane z humorem, ale z jaką trafnością. Przecież I Will Always Love You nie zostało wykorzystane w kinie NIGDY w tak dobrym momencie, jak tutaj. O Backstreetach nie chcę wspominać, bo to po prostu piękno samo w sobie.

Cenię chłopaków za swobodę, z jaką zagrali przekoloryzowane wersje samych siebie. Cenię ich za dystans do swojej sławy, do plotek na swój temat, do opinii krytyków dotyczących ich ról. Cenię za to, że postawili na taki, a nie inny rodzaj humoru. Doceniam naprawdę każdą, nawet najmniejszą rólkę (a Michael Cera był dla mnie zdecydowanie najlepszą epizodyczną postacią). Z czystym sumieniem daję filmowi mocne 8, dodaję serduszko i zdecydowanie będę miała ochotę obejrzeć go jeszcze raz (i jeszcze raz, i jeszcze raz...). Welcome to Heaven, motherfuckers!


THE WORLD'S END (2013), reż. Edgar Wright

Duet Simon Pegg i Nick Frost to właściwie zawsze sprawdzony pomysł na sukces. A Edgar Wright, po absolutnie niesamowitej adaptacji Scotta Pilgrima, jest jednym z moich ukochanych reżyserów. Dodajmy do tego Martina Freemana, Paddy'ego Considine i niezwykle charakterystycznego Eddiego Marsana, a otrzymamy film, którego premiery zwyczajnie nie mogłam się doczekać. Oczywiście, film nie wszedł do dystrybucji w Polsce, ale od czego jest nasz kochany Internet. Dziękuję, Internecie, będę Twoją wierną fanką!

Fabułka. Gary King, życiowy nieudacznik, przesadzający z alkoholem, zapragnął zrealizować cel, którego nie udało mu się dokonać za młodu. 12 pubów w jeden wieczór - czemu nie? Zbiera więc ekipę przyjaciół z lat licealnych, którzy, w przeciwieństwie do niego, mają już pewne obowiązki w życiu (praca, rodzina, takie tam). Nie są więc nastawieni aż tak entuzjastycznie do tego planu, jak Gary, jednak decydują się spełnić zachciankę byłego lidera paczki. Zapowiada się po prostu dobra zabawa z chłopakami i alkoholem, ale nie nie nie! Opuszczone przed laty rodzinne miasto okazuje się zasiedlone przez kosmiczne roboty - nie-roboty, wypełnione niebieską mazią, które tylko czyhają, żeby przekabacić paczkę na swoją stronę. Rzeczy się dzieją, alkohol się leje, niebieska krew tryska wszędzie, a chłopaki dziarsko pokonują kolejne puby na swojej drodze.

Z tą ekipą mam podobnie, jak z tą z wcześniej opisanego filmu. Uwielbiam ich, więc jestem mało obiektywna i bezkrytyczna. Ale bawiłam się na tym filmie tak cudownie, zaśmiałam się parę razy na głos, a soundtracku słucham sobie, jako podkładu do mojej dzisiejszej nocy (która może wyglądać całkiem podobnie do pierwotnego planu chłopaków). Każdy dialog jest na miarę złota, a dowcipy, które trudno dobrze przetłumaczyć, to rarytasy, dzięki którym pojawia się na ryju uśmiech. I każda rola - idealna! A Pierce Brosnan to w ogóle przeuroczy, jako prawie-że dowódca nie-robotów. Coś pięknego! 

Film bywa zaskakujący, co w filmach tego typu jest niestety dość rzadkie. Widz nie nudzi się właściwie w żadnym momencie. Delikatne zastrzeżenie mam co do końcówki. Nie do końca ją zrozumiałam, nie jest też może wystarczająco dobrym zakończeniem bardzo dobrego filmu. Coś nie grało. Ale nie aż tak, żeby film miał się nie podobać.

No i soundtrack. Kolejny raz idealnie dopasowane, typowo brytyjskie granie, które cudownie pasuje do maratonu po angielskich pubach. Zabrakło Oasis, no ale jak jest Blur, to musi wystarczyć. I moje kochane Stone Roses.

Bardzo doceniam ten typ humoru. Tę szczyptę tragedii, ogrom komedii i delikatne wtręty romantyzmu. Super połączenie! Nie mogę ocenić filmu na więcej niż 8, ale mogę i zdecydowanie daję mu serduszko i przymierzam się już do kolejnego seansu.






Podsumowując - oceniłam filmy na dokładnie tę samą ocenę. Bawiłam się na nich równie dobrze. Nie potrafię wskazać faworyta. Może delikatna przewaga Setha, za to, że jest Sethem, ale poza nim nie ma zwycięzcy. Bałam się, że filmy będą zbyt podobne do siebie (te tytuły, chłopaki, kumple), ale nie są. Są zupełnie inne. Ale jedno je łączy - zdobyły moje serduszko. Mogę i pragnę polecić je każdemu. Pozdrowionka!

niedziela, 27 października 2013

Grawitacja taka piękna

(Chyba wrócę do pisania tego bloga, póki co notka testowa)

W końcu udało mi się pójść do kina na ten niesamowicie hajpowany wśród moich znajomych (i nieznajomych też) film. I tak w sumie nakłonił mnie do napisania notki, tak więc oto ona. Notka. Po tak bardzo długiej przerwie. Wow.


Zacznijmy od tego, że zrezygnowałam z pójścia do IMAXu, wybierając zwykłe 3d i to nawet nie w multipleksie, tylko w Kinie pod Baranami. Może w IMAXie ten film zrobiłby na mnie większe wrażenie. Ale może też warstwa wizualna totalnie by mnie zniszczyła i nie mogłabym powiedzieć nic, poza dosadnym: WOW, TEN FILM JEST MEGA.

Bo tak, wizualnie ten film jest prześliczny. I tak ładnie pokazano te wszystkie rzeczy, jak one się w kosmosie zachowują, co się z nimi dzieje, jak to się porusza. Podobno reżyser nie ściemnia i tak jest naprawdę. Nie znam się na tym, dlatego też mu ufam. I w końcu uzyskałam odpowiedź na pytanie, które czasem sobie zadawałam (nie wiem przy jakich okazjach, ale myślałam nad tym) - co się dzieje z ogniem w kosmosie. Więc już wiem. Dziękuję panu, panie Alfonso Cuarón.

I muszę przyznać, że trochę się denerwowałam. Akcja (chociaż kilka osób uważa, że akcji w tym filmie to to nie ma) wywoływała we mnie momentami przyspieszone bicie serca. No i nawet w jednej ze scen zrobiło mi się trochę smutno. Nie żebym się wzruszyła, po prostu mnie chwyciło.

Ale jakoś nie potrafię powiedzieć - tak, ten film był super. Był zwyczajnie dobry. Tylko dobry. 

Jestem fanką filmów, w których kładzie się nacisk na stronę wizualną. Jednym z moich ulubionych filmów jest The Fall, który jest tak śliczny, że to się aż w pale nie mieści. Ale w Gravity czegoś mi zabrakło. Nawet do końca nie wiem czego, po prostu zabrakło. 

I nawet szczekająca Sandra Bullock i taki typowo dowcipny George Clooney nie wystarczyli, żeby spełnić natalkowe oczekiwania względem tego filmu.

Z czystym sercem i sumieniem daję mu mocne 7. Panie Alfonso, czekam na kolejne filmy. Lubię Pana. Proszę się bardziej postarać następnym razem.