środa, 26 grudnia 2012

SPISEK.

Jestem świeżo po seansie "Atlasu Chmur" i już nie ważne, czy film mi się podobał, czy nie (bo w sumie to bardzo średnio), to jedna rzecz mnie delikatnie rzecz mówiąc oburzyła.

Jak to możliwe, że film ten nie jest nominowany do Oscara za charakteryzację? Nie mówię, że powinien wygrać (chociaż może i powinien), ale nominacja się należała.

Taki przykładzik (Jim Sturgess ucharakteryzowany na Koreańskiego członka jakiegoś tam ruchu oporu - WOW):


piątek, 21 grudnia 2012

Zrobię podsumowanie, bo co mi się stanie?!

Takie małe filmowe podsumowanko minionego roku. Znajdują się tu filmy, które miały swoją polską premierę w roku 2012. Pewnie zestawienie to można uznać za dziwne, albo może za mega przewidywalne, ale w sumie wali mnie to, chciałam napisać, czym się jarałam w tym roku, więc proszę bardzo:



10. The Master, reż. Paul Thomas Anderson
Masz Pan, Panie Paulu Thomasie Andersonie. Miało tu tego filmu nie być, ale chyba musi. Bo jest bardzo dobry. A Joaquin Phoenix w duecie z Phillpem Seymorem Hoffmanem są genialni. Phoenix może nawet rola życia. Film o początkach sekty, o skutkach działania sekty, o tym, że jak Ci sekta będzie chciała życie poukładać, to może jednak się nie zgadzaj... Chociaż nie, nie wiem tak naprawdę o czym był ten film. W dalszym ciągu go nie zrozumiałam w stu procentach. Ale jest człowiek zagubiony, alkoholik, z problemami. To rozumiem. I za grę aktorską bezapelacyjnie ten film musiał się tu znaleźć.

9. Lawless, reż. John Hillcoat
Trochę się zastanawiałam, czy ten film powinien tu się znaleźć. Bo ciągle wydaje mi się, że jestem mało stronnicza jeżeli o niego chodzi, albo może konkretniej, jeżeli chodzi o Toma Hardy'ego. Ale jest to moja lista, więc będzie. Western, o przemytnikach alkoholu. Scenariusz Nicka Cave'a, muzyka Nicka Cave'a, klimat pierwsza klasa. Historia może wydawać się bardzo typowa i banalna i prawdopodobnie taka jest. Muszę jednak przyznać, że oglądałam ten film w okresie, gdy właściwie każdy film mnie nudził i przysypiałam sobie na jakieś pięć minutek podczas seansu. Nie spodziewałam się, że filmem, który mnie wciągnie i to w dodatku tak, że aż się trochę zacznę denerwować, okaże się western. No ale widocznie takie rzeczy też na mnie działają. Albo to Tom Hardy, który wyglądał tam seksowniej, niż zwykle.

8. Beast of Southern Wild, reż. Benh Zeitlin
Ten film urzeka. Nie tylko za sprawą przeuroczej i bardzo dzielnej głównej bohaterki Hushpuppy, która wraz z tatą i nieliczną grupką osadników świadomie odrzucają życie w cywilizacji na rzecz dziczy. Bronią jej, nawet, gdy wygląda na to, że już jest to sytuacja bez wyjścia. Niesamowite jest to, jak udało się reżyserowi połączyć film katastroficzny, dramat obyczajowy z baśnią i magicznym realizmem. Film ogląda się doskonale!

7. The Avengers, reż. Joss Whedon
W mijającym już roku bardzo czekałam na kilka premier komiksowo superbohaterskich. W sumie żadna z nich mnie nie zawiodła, ale chyba tylko o jednej z nich myślę teraz w dalszym ciągu z takim samym entuzjazmem, jaki towarzyszył mi, gdy wychodziłam z kina. Film Jossa Whedona to czysta i genialna rozrywka, sceny walki dopracowane idealnie, każda postać super zagrana, nikt nie drażnił. W końcu chyba udało się znaleźć dobrego aktora do roli Hulka, co mnie bardzo cieszy, bo cenię sobie zarówno tego superbohatera, jak i Marka Ruffalo.

6. Perfect Sense, reż. David Mackenzie
Piękna historia miłosna, pokazująca kolejną wariację na temat ciągle zbliżającej się apokalipsy. Ta wersja jest tak piękna i smutna zarazem, że faktycznie wygląda na najprawdziwszą. Ale jest piękna historia miłosna, czyli to, co Natalka lubi bardzo, no i piękny Ewan McGregor, którego Natalka lubi jeszcze bardziej. Gdzieś tam w pewnym momencie film gubi swój niesamowity początkowy pomysł, ale ratuje się jako całość, a w moim serduszku już się na dobre rozgościł i ulokował.

5. Oslo, 31. august, reż. Joachin Trier
Prawie zapomniałam o tym filmie, gdyby nie ostatnia dziwna impreza filmoznawcza, na której w mieszkaniu wisiał sobie jakgdybynigdynic plakat do tego dzieła Pana Joachima Triera. Ten bardzo spokojny i skromny film, z przepięknym norweskim krajobrazem i akcją osadzoną w ciągu jednego dnia, zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że ciężko było mi się po nim otrząsnąć. Dobrze oglądać ten film znając wcześniejsze dzieło Triera Reprise (który jest jednym z moich ulubionych filmów w ogóle). Bo o ile w Reprise widzimy jakieś światełko nadziei, tak w Oslo, 31 sierpnia tej nadziei nie ma, została sama depresja. Reżyser bez skrupułów pokazuje, że z takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście.

4. Amour, reż. Michael Haneke
Film Michaela Haneke o takim tytule? Nie wiedziałam czego się spodziewać. A dostałam coś... coś pięknego. Bo prawdziwego. Opowieść o starszej parze, w której kobieta dostaje wylewu, później kolejnego i kolejnego... Bardzo to smutny film. Bo nie brakuje w nim miłości, ale nie brakuje też złości, jest pełno troski, ale mnóstwo bezradności, jest optymizm, ale i realizm. Haneke prowadzi nas po zamkniętej przestrzeni mieszkania pary, ukazując ich codzienną walkę z chorobą, codzienne próby okazania sobie uczucia i codzienne próby zachowania resztki godności w oczach ukochanej osoby.

3. Shame, reż. Steve McQueen
Kolejny film, który poleciłam już chyba każdemu, kogo znam. Najgorsze jest to, że nigdy nie wiem, co na temat tego filmu powiedzieć. Mnie urzekł od pierwszego momentu (nie, nie chodzi o ogromnego penisa Michaela Fassbendera). Kocham takie chłodne, spokojne, ciche filmy, w których zbliżeniami, delikatnymi spojrzeniami, drganiem warg można przekazać więcej, niż dialogiem. Piękne sceny seksu, które w żaden sposób nie gorszą. Może to jakieś moje skrzywienie, może po prostu te kolory tak do mnie przemówiły, tak, te kolory, KOLORY, rany, ale to był piękny film.

2. Moonrise Kindgom, reż. Wes Anderson
O mojej miłości do Wesa Andersona wspominałam już chyba, o tym filmie też. Nie zaszkodzi mi jednak pozachwycać się nad nim, kiedy tylko mam okazję. Kolejny film o dziecięcej miłości, fascynacji, a może tak naprawdę o próbie znalezienia swojego miejsca w życiu? Jak zwykle doskonała scenografia, doskonałe role, wszystko dopięte na ostatni guzik. Kocham to jak bohaterowie Andersona są tak cudownie dziwni i nienormalnie, jednak już tacy swojscy i bliscy widzowi z każdym jego kolejnym filmem. Tak naprawdę w tym filmie już nic nie zaskoczy, wszystko wiesz, wszystko już kiedyś było. Ale nie o to, chodzi, tylko o przyjemność z oglądania czegoś, co jest cudowne. (Kiedyś mówiłam, że czegoś mi w tym filmie brakuje, ale w sumie sama nie wiem czego, więc wymazałam taką myśl z głowy).

1. Submarine, reż. Richard Ayoade
Film, który jest na pewno jednym z moim ulubionych filmów wszech czasów. Co prawda widziałam go na pewno w roku wcześniejszym, bo czaiłam się od kiedy tylko wiedziałam, że powstaje. Premierę światową miał w roku 2010 (LOL POLSKO). No ale w Polsce wszedł do kin w styczniu, a to tym razem lepiej, bo mogę go umieścić na szczycie mojej listy. Przepiękna historia Olivera Tate'a i jego nie do końca szczęśliwej miłości, dziwnej historii rodzinnej, a wszystko to z delikatnym humorem człowieka, którego o akurat taki humor i wrażliwość bym nie podejrzewała. Richard Ayoade jest doskonałym komikiem, jednak jego żarty uderzają w zupełnie odmienną estetykę, dlatego też zdziwiła mnie wrażliwość i subtelność tego filmu. Coś pięknego. Polecam każdemu, jeśli jeszcze nie widział. I z tego filmu pochodzi jeden z piękniejszych cytatów, jakie było mi dane zapamiętać: "Please, may Oliver be excused from class. His tiny heart is broken".


A tu kilka filmów, które mogły znaleźć się w moim TOP10, ale im się nie udało, z różnych powodów. Howl (bo widziałam go w 2010 i od tamtej pory nie odświeżyłam i nie wiem, czy aż tak by mi się znów sposobał), Dark Knight Rises (bo muszę obejrzeć raz jeszcze i zweryfikować wszystkie zarzuty, które aktualnie wobec niego posiadam), Intouchables (bo film niezły, ale nie rozumiem fenomenu), Cabin In The Woods (bo strasznie fajny pomysł, ale chyba nie aż na listę najlepszych filmów roku), Hugo (bo mi się podoba taka tęsknota za początkami kina, ale niestety, mógł to być film lepszy) czy Prometheus (bo bardzo czekałam, ale zawiódł mnie bardzo). 



Jeżeli chodzi o Polskę, to chyba nie widziałam wielu filmów w roku 2012, ale no, Róża była dla mnie filmem najlepszym, Obława filmem bardzo ciekawym narracyjnie, a Pokłosia niestety nie widziałam.
Nie rozumiem zachwytów nad Jesteś Bogiem. Film okej, ale ani aktorsko, ani muzycznie, ani scenariuszowo szału nie było. Okej, może aktorsko najbardziej.

Bardzo "fajnie", że dwoma najgorszymi filmami według mnie w roku 2012 (chociaż wydaje mi się, że już nic nigdy ich nie przebije), zostały dwa wspaniałe dzieła polskie, a mianowicie Sztos 2 i Kac Wawa. Niech Wam nigdy nie przychodzi do głowy oglądać tych gówien.


No to tyle.

Pozdrawiam i do zobaczenia w Nowym Roku!
Hejka.


Na szybkości.

Dwie sprawy.

Po pierwsze - obejrzałam siódmy sezon Dextera. Czekałam, aż się skończy, więc się doczekałam i pochłonęłam go w ciągu półtora dnia. 

Podobał mi się. Melodramatyczny - trochę tak. Ale moim zdaniem wcale jakoś na minus to nie podziałało. Może już jestem na tyle przyzwyczajona do tego serialu, do tych górnolotnych monologów Dextera, do tej rozchwianej emocjonalnie Debry, że już nie zastanawiam się, czy jest w tym jakiś sens, czy nie, tylko po prostu oglądam. No i Hannah bardzo ładną kobietą była.

Ale chodzi mi teraz o wątek Pana Gangstera Isaaka Sirko. Bo, to że Go polubię, wiedziałam od razu. Jakąś taką aurę roztaczał, że aż chciałam go cały czas oglądać na ekranie. No i się wyjaśniło - Pan Gangster był gejem. Tak samo jak Omar z The Wire - jedna z moich ukochanych serialowych postaci EVER. Oczywiście, nie ma tu porównania. Omar zdecydowanie znajduje się wyżej w moim rankingu i jest postacią ciekawszą od Pana Isaaka, ale jakieś takie delikatnie nawiązanie sobie znalazłam i się chciałam podzielić.



A po drugie - odświeżam sobie Community (do premiery nowego sezonu będę znała wszystkie odcinki na pamięć chyba) i tak mnie naszło.... Czy Abed nie jest prekursorem podstawowego kroku Gangnam Style?





niedziela, 9 grudnia 2012

Polecanki.

Tym razem trochę o muzyce (żeby nie było monotematycznie, że się niby tylko filmowo-serialowo ogarniam, a poza tym piszę, bo przecież mam niedługo kolokwium, a, jak wiadomo, wtedy najfajniej się robi wszystko inne).

Bywam często pod wpływem muzycznym innych osób. Przez mojego ojca przestałam słuchać r&b (tak, wyszło mi to zdecydowanie na korzyść), przez byłego chłopaka powróciłam do hip hopu, przez sentyment słucham pop punka, gdy chcę się posmucić, puszczam Grizzly Bear i tak dalej. Ostatnio również uległam pewnemu wpływowi, za co w sumie jestem dość wdzięczna, ale o mały włos, a przegapiłabym bardzo bardzo fajną płytę, która z racji nie-bycia-rockiem-bądź-nie-jest-depresyjna mogłaby zostać przeze mnie zdissowana. No, bo tak jakoś wyszło, że na mojej playliście ostatnio smutno było. I rockowo. Albo folkowo. Albo w ogóle jakoś tak, najlepiej, żeby śpiewali o śmierci i smutku codzienności. A tu nagle coś fajnego. Coś miłego. Coś wesołego.

(Pan wygląda trochę, jak wokalista jakiegoś folkowego zespołu, ale nie tym razem)

Chodzi o KINDNESS, projekt muzyczny Pana Adama Bainbridge'a. 

MÓJ ZNAJOMY DJ (hiehie) polecił to pewnego znajomemu, jednemu, drugiemu, trzeciemu i dotarło to do mnie. No, muszę przyznać, że jestem bardzo wdzięczna. Do tańczenia, do słuchania, do tupania nóżką, do relaksu, a wszystko to z dozą ironii i zaskakujących (momentami nawet bardzo) rozwiązań muzycznych.

Każdemu polecam, dlatego też polecę na blogu. Na zachętę teledysk, który jest przefajny. Ale niech Was nie zmyli, Moi Drodzy, gdyż cała płyta jest... różna. 


Bawcie się dobrze przy ŻYCZLIWEJ muzyce!

niedziela, 2 grudnia 2012

Girls, girls, girls...

Choroba wywołała we mnie stan, w którym potrzebowałam obejrzeć coś bardzo lekkiego, bardzo odprężającego i nie wymagającego ode mnie zbyt wiele. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale zdecydowałam się na seriale, które miały w tytule słowo "girls". Jest to trochę zagadkowe, bo po pierwsze - raczej nie lubię dziewczyn, tak ogólnie, jako grupy, nie, żebym miała coś przeciwko jakiejś tam konretnej przedstawicielki mojej płci, a po drugie - jeżeli coś ma być lekkie i niewymagające, to dlaczego kojarzy mi się to z dziewczynami, które, jak wiadomo, są kompletnym zaprzeczeniem tych słów?

Pomijając niejasności mojego wyboru, prawdopodobnie spowodowane wysoką gorączką, rozpoczęłam przygodę z serialami. I o ile pierwszy jest bardzo lekki, komediowy, rzekłabym nie najwyższych lotów (czyli to, czego akurat szukałam), o tyle drugi bardzo do mnie przemówił i aż skłonił do refleksji nad wieloma sprawami.


2 BROKE GIRLS

Zabawny, ale jednak dość przeciętny, serial o dwóch dziewczynach, które są... spłukane. No tak, tytuł mówi nam wszystko. Max jest typem twardzielki, która zawsze musiała na siebie zarabiać, nigdy pieniędzy nie miała, nigdy nie zaznała miłości, ciepła domowego ogniska i wszystkiego, czego normalna dziewczynka może pragnąć. Dlatego też jest ironiczna, cyniczna, niemiła, opryskliwa, ale ma jednak dobre serce, no, bo przecież czemu nie. Drugą dziewczyną jest Caroline, która była miliarderką, jednak w wyniku oszustw jej ojca, który okradł miasto z grubych milionów, cały majątek jej rodziny został zarekwirowany, toteż dziewczę musi się zacząć utrzymywać samo. Nie przeszkadza jej to w przyprowadzeniu do swojego nowego mieszkanka na Brooklynie konia, z którym ciężko było jej się rozstać. No mniejsza z tym. Dziewczęta pracują sobie w kawiarni, odkładają kasę, żeby otworzyć biznes z babeczkami domowej roboty (bo Max jest wyśmienita w ich pieczeniu), no i żyją sobie, zarabiają, nabijają się z hipsterów. Miłe, sympatyczne, ale szału nie ma.




GIRLS

Gdzieś tam chyba obiło mi się o uszy, że serial jest zabawny, wyprodukowany przez HBO i że ktoś poleca, więc stwierdziłam, że można sprawdzić. No i wszystko prawda. Cztery główne bohaterki, każda różna od siebie (może nie aż tak, jak Max i Caroline) i różne perypetie. Serial bardzo przypadł mi do gustu. Zabawny, smutny, ironiczny, piękny (nawet się wzruszyłam na jednej ze scen, ech, głupia romantyczna Natalka). Ja nie wiem, czy choroba mi już całkiem na mózg siadła, czy Hannah faktycznie jest dość podobna do mnie - z delikatną nadwagą, niespełniona pisarka, próbująca znaleźć swoje miejsce w świecie, usidlić swojego wybranka, być dobrą przyjaciółką dla swoich dziewczyn. Nie wiem, może trochę wyolbrzymiam. Tak czy inaczej serial oglądało mi się super. Inne bohaterki - przedziwna, pragnąca stracić dziewictwo Shoshanna, piękna, twardo stąpająca na ziemi Marnie i wyzwolona, pozbawiona głębszych uczuć Jessa - są oczywiście równie warte uwagi, jak wspomniana wcześniej Hannah. Niestety, sezon ma tylko dziesięć półgodzinnych odcinków, także będę zmuszona czekać do stycznia, żeby znów się z nimi spotkać. Polecam gorąco. Można trochę zrozumieć kobiecą psychikę, można też jej kompletnie nie rozumieć w dalszym ciągu. Oczywiście, już pod koniec pierwszego sezonu zauważamy dość znaczne zmiany w charakterze bohaterek. Ale to przecież też takie typowe dla nas, kobiet. Ale mężczyznom też się serial podoba (chociażby mojemu koledze, który stał się wielkim fanem; nie do końca w sumie wiem, czy jest to zachowanie ironiczne, czy prawdziwe, ale niech posłuży za przykład). I NIE, NIE JEST TO SEKS W WIELKIM MIEŚCIE, chociaż delikatne skojarzenia nasuwają się same. 


No, to polecam. A ja dalej poleżę pod kołderką i może tym razem skuszę się na coś wymagającego odrobinę większego wkładu umysłu. Pozdrawiam.


wtorek, 6 listopada 2012

Cześć, lubię hipsterskie kino.

Nie wiem, czy taki nurt kina istnieje, czy wymyśliłam go sobie na potrzeby mojego wpisu, ale tak, lubię takie kino. Chciałam polecić kilka filmów, które zdarzyło mi się obejrzeć ostatnim czasem, a o których nie jest jakoś specjalnie głośno w mediach. Jeżeli obracacie się w towarzystwie hipstersko-alternatywnej młodzieży, to mogliście słyszeć o większości z nich, jeśli nie, to cieszcie się i radujcie, bowiem Natalka pokaże Wam coś fajnego.


MOONRISE KINDGOM
reż. Wes Anderson, 2012

Ojciec kina hipsterskiego Wes Anderson pokusił się na film, który nie jest rewelacyjny, jak niektóre z jego wcześniejszych dzieł, ale w pełni wpasowuje się w typowy dla reżysera klimat. Film jest dobry. Bardzo. Kilka scen wprawiło mnie w zachwyt. Polecam. (więcej nie napiszę, bo to temat na mój długo planowany wpis)


RUBY SPARKS
reż. Jonathan Dayton, Valerie Faris, 2012

Paul Dano aktorem kina hipsterskiego jest. Paul Dano dobrym aktorem jest. Paula Dano bardzo lubię. Film o pisarzu. Za młodu geniusz prozy, od pewnego czasu nie potrafi napisać żadnej dobrej książki. I nagle się dzieje. Historia o miłości trochę na smutno, trochę na wesoło (mój ulubiony gatunek filmowy). Potrafi humor poprawić, ale też trochę popsuć. Bardzo dobry film. A, twórcy odpowiedzialni są również za Little Miss Sunshine, kolejnego hipsterskiego (arcy)dzieła.


TRUST
reż. Hal Hartley, 1990

Hal Hartley. Uwielbiany przez filmoznawców, do niedawna, poza nazwiskiem, zupełnie mi obcy. Obejrzałam jego cztery filmy, zdążyłam zauważyć, jakie tematy go interesują, jaką konwencją się posługuje. Wybrałam ten film, bo jest chyba najciekawszy. Niezłe kolory, niezła stylistyka. Historia bardzo niezła. 


PLAY
reż. Ruben Östlund, 2011

Może nie jest to film podobny do wcześniej przeze mnie opisywanych. Może nie do końca można go podpiąć pod gatunek kina hipsterskiego. Szwedzki, trochę niezależny i bardzo bardzo mocny. Skojarzenia z Funny Games nieprzypadkowe. 


DEN BRYSOMME MANNEN
reż. Per Schreiner, 2006

Wristcutters: A Love Story po norwesku? Również nieprzypadkowe skojarzenie. Jak wygląda życie po samobójczej śmierci? Nieciekawie. Czyli trochę o tym, że jak w życiu Ci źle, to po śmierci wcale lepiej nie będzie. Chyba, że potrafisz się podporządkować schematom. Ale jeśli nie potrafiłeś za życia, to później też może być ciężko. 


MANIC
reż. Jordan Melamed, 2001

Szpital psychiatryczny dla trudnej młodzieży. Dość schematyczna historia, dość typowe problemy, dość nieźli aktorzy. Coś jednak w tym filmie sprawiło, że mnie zachwycił. Nie wiem, czy to te zbliżenia na twarze bohaterów, wyrażające tak wiele emocji, czy to, że miałam wtedy zły dzień, czy to, że wiele problemów jakoś wyjątkowo mnie wtedy dotykało, czy może po prostu Joseph Gordon-Levitt. Obejrzę jeszcze raz i przemyślę sprawę.


NOWHERE
reż. Gregg Araki, 1997

Manifest doom generation, film chaotyczny, dziwny, ciężki. O filmie słyszałam wiele, opinie bardzo zróżnicowane. Bo Gregga Araki'ego podobno można albo kochać, albo nienawidzić. Jakoś chyba podchodzę do niego bardzo obojętnie. Obejrzałam, zaliczone. Nie wiem, czy mogę do końca polecić ten film, chyba bardziej jako ciekawostkę. Chociaż niektórych na pewno jest w stanie zachwycić. Kilka scen bardzo na plus. No i są też smaczki dla fanów horrorów klasy B (albo niżej).



Miłego seansu!

środa, 22 sierpnia 2012

You Instead.

Bardzo fajny pomysł, fajny klimat, całkiem nieźle zagrany film. Nie jest to może kino najwyższej klasy, ale polecam, miło mi się go na dobranoc obejrzało. (Chociaż nie mogłam znaleźć napisów, więc musiałam trochę umysł wytężyć, żeby nadążyć za tym brytyjsko, walijsko, nie wiem jakim akcentem).

Chyba zacznę uważniej śledzić poczynania pana Davida Mackenzie.

Enjoy!





No i pioseneczka:




czwartek, 16 sierpnia 2012

Absurd.


Quentin Dupieux może być nazwiskiem, które póki co nie kojarzy się zbyt wielu osobom. Mr. Oizo (jego muzyczny pseudonim) może mówić już trochę więcej, ale chyba też nie do końca. Po czym najbardziej da się skojarzyć tego oto Pana? Myślę, że ten kawałek jest na tyle "stary" i znany, że może zanucić go każdy szanujący się, bądź i nie, słuchacz muzyki. 



Chciałabym o tym Panu wspomnieć w kontekście jego działalności reżyserskiej. Widziałam jego dwa pełnometrażowe filmy (krótkometrażowych jeszcze nie dopadłam, nie wiedzieć czemu). Po pierwszym z nich chciałam obwołać go nowym geniuszem filmu, drugi jednak trochę uspokoił mój nazbyt porywczy entuzjazm. Tak, czy inaczej jest to Osoba warta wspomnienia.


Opona. Film z roku 2010, opowiadający o morderczej oponie. Opona posiada zdolności telekinetyczne, pozwalające na rozsadzanie różnych elementów, napotkanych na swojej drodze. Opona rozsadza również ludzi, których mija. Opona jest seryjnym mordercą, bez dwóch zdań.

Opis filmu wskazuje na głupią, absurdalną komedię, która nie niesie ze sobą głębszego sensu. I faktycznie, gdyby tak na to spojrzeć, film ten jest idiotyczny. Jednak zabiegi, które reżyser wykorzystał, snując swoją opowieść, pozwoliły mi na ten (może trochę przesadzony) osąd, że jest to film genialny, łamiący wszystkie konwencje, utarte schematy, prawa logiki filmu. 

No bo mamy też do czynienia z widzami na pustyni. Widzami, którzy obserwują przez lornetkę działania tytułowej Opony. Czyli my obserwujemy widzów, którzy obserwują akcję, którą my również obserwujemy. Dodatkowo, widzowie ci doskonale wiedzą o tym, że są obserwowani, że występują w filmie. Cała akcja filmu rozpoczyna się od monologu policjanta wprost do kamery, monologu skierowanego zarówno do nas, jako widzów, jak i do widzów, którzy obserwują zdarzenia przez lornetkę, równocześnie będąc częścią filmu, który my oglądamy. Ranyboskie. 

Okej, jest to może aktualnie dość utarty zabieg. Niby trochę konwencja pseudo-dokumentalna, niby trochę załamywanie granicy, pomiędzy kinem, a rzeczywistością, świadome obnażanie ukrytych technik, wykorzystywanych przez twórców filmu. Niby wszystko takie trochę już było, ale jednak tutaj jest to bardziej świeże, bardziej porywające, bardziej dowcipne, bardziej... jakieś.

Zostałam ogromnym fanem filmu, mimo, że w pewnym momentach akcja faktycznie trochę podupada, Opona staje się powtarzalna, jej telekinetyczne zdolności nie robią już takiego wrażenia, jak na początku, wiadomo, nie każdy film trzyma w napięciu non stop. Jednak ukochałam ten film i z niecierpliwością czekałam na kolejne dzieło tego oto Pana.



Wrong. Film z roku 2012. Miałam okazję zobaczyć go dnia wczorajszego. Oczywiście, jak to z Panem Quentinem bywa, po obejrzeniu trailera, można się spodziewać wszystkiego, tylko nie tego, co w trailerze zostało pokazane. Więc jest to zwykła, dość sensowna, historia, opowiadająca losy Dolpha, który pewnego pięknego ranka budzi się, o standardowej godzinie 7:60 (hmmm), nie mogąc znaleźć swojego ukochanego psa Paula. No i film jest sobie filmem o poszukiwaniu pieska, kończy się szczęśliwie spotkaniem Paula z Panem, wszystko ładnie pięknie.

A gdzie te opary absurdu, tak ładnie reklamowane na plakacie filmu? Owszem, są. Miejsce pracy głównego bohatera, w którym nie wiedzieć czemu zawsze pada deszcz, a Dolph, mimo tego, że został zwolniony trzy miesiące wcześniej, w dalszym ciągu przychodzi do biura, bo po prostu to lubi. Tragiczne losy Emmy, dziewczyny z pizzerii, która zakochując się w telefonicznej rozmowie z Dolphem, jakimś cudem kończy z podszywającym się pod niego ogrodnikiem, który jednak czasem wygląda jak Dolph. Ogrodnik, przeżywający koszmar na jawie, budzący się z ulgą w trumnie, która zostaje zasypywana. Master Chang, porywający ludziom zwierzęta po to, aby uświadomić właścicielom, że trzeba je należycie kochać każdego dnia. Sąsiad Dolpha, który pakuje cały swój dobytek w dwie małe walizki i decyduje się wyjechać, nieważne gdzie, nieważne po co, kończąc na ogromnej, bezkresnej pustyni, albo nawet nie kończąc, gdyż cały czas jedzie przed siebie.

Wszystkie te historie pokazują głównego bohatera, próbującego zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. Każda historia niby ma jakiś tam sens, rozpoczyna się, trwa i po pewnym czasie się kończy. Jest jednak na tyle absurdalna, że nie ma co się dziwić, gdy z ust Dolpha po raz kolejny pada zdanie "I don't get it, it doesn't make sense".

Film, na który tak bardzo czekałam, który mógłby potwierdzić mój osąd o geniuszu Pana Quentina, nie jest genialny. Jest dobry. Może nawet za drugim, bądź trzecim razem okazałby się lepszy. Jednak trzymam kciuki i liczę, że kolejne filmy tego Pana pokażą coś, na co czekam tak bardzo!

P.S. Teasery do obu wspomnianych przeze mnie filmów:

RUBBER


WRONG


P.S. 2 Tak kończąc tę niby analizę, to jednak muszę stwierdzić, że Pan Quentin bardzo dobrze radzi sobie, jako Mr. Oizo i soundtracki do filmów są WSPANIAŁE!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Krótka refleksja.

Miałam ostatnio dość spory problem. Nie mogłam oglądać filmów. Nie dlatego, że brak czasu, że wychodziłam, że robiłam coś innego. To znaczy fakt, robiłam coś innego. Oglądałam seriale.

Chyba nigdy jakoś nie uczestniczyłam w tym całym szaleństwie serialowym. Owszem, oglądałam te najważniejsze, ale nie jakoś namiętnie. Od pewnego czasu zaczęło się to trochę zmieniać. Oglądałam kilka seriali, niektóre równocześnie, na bieżąco, inne po pewnym czasie. Trochę się tego uzbierało. Ale chyba nigdy jeszcze nie byłam w takim stadium, w jakim się teraz znajduję.

Trochę nie potrafię się otrząsnąć, wyjść z tego świata, który jest mi zabierany na co najmniej tydzień (niestety, najczęściej jest to przerwa między sezonowa, trwająca o wiele za długo, jak na wciągniętą w serialowe życie Natalkę).

Oglądając Breaking Bad, czułam się ekspertem, jeżeli chodzi o narkotyki, dillerkę, gangsterkę i wszystko inne. Teraz oglądam Suits i przysięgam na boga - jestem najlepszym prawnikiem na świecie! Potrafię, jak Abed z Community nawiązywać do popkultury w każdej rozmowie. Jak Dexter uważam, że jestem pozbawiona głębszych uczuć i wszystko udaję, żeby wpasować się w otaczający mnie schemat. Przez moment byłam też jak Wilfred, sprawdzając, czy widziałam wszystkie filmy z Mattem Damonem, wmawiając sobie, że mi się podobały. Jak Freaks'i chciałam olać wszystko, studia, naukę, dorosłe życie, byleby tylko nie robić nic, ale robić to w fajny sposób. Dobrze, że naoglądałam się The Office, bo byłam przygotowana na dziwną atmosferę, panującą w zamkniętej atmosferze biura (co prawda moja korporacja jest większa i mniej zabawna od Dunder Mifflin, ale był to jakiś wstęp). I fajnie, że jest The Big Bang Theory, bo przypomniałam sobie, jaką frajdę sprawiają komiksy i superbohaterowie.

Wiem, to normalne, ze seriale wciągają, że chce się je oglądać, że jest ich teraz tak dużo i na tak wysokim poziomie, że trudno za tym wszystkim nadążyć. Ale, jak dla początkującej - no, może nie do końca, ale jednak - Natalki, jest to trochę dziwne. Łapię się na myśleniu, że prowadziłam niektóre rozmowy w prawdziwym życiu, a po chwili jestem uświadamiana, że ta rozmowa toczyła się w jednym z odcinków serialu. Dobrze, że jeszcze trochę brakuje mi odwagi, środków, charakteru i osobowości, żeby na co dzień zachowywać się, jak niektórzy bohaterowie.

Ale chyba fajniej pożyć sobie trochę światem serialowym, niż rzeczywistym. Dawniej pozwalały mi na to filmy, teraz seriale przejęły ich rolę (na szczęście nie całkowicie). Więc pozdrawiam serdecznie, czekając na nowy odcinek Breaking Bad (bo Suits dopiero w czwartek).




sobota, 11 sierpnia 2012

Miłość.

Myślę, że poszukiwania mojego idealnego mężczyzny mogą się zakończyć, bo lepszego nie znajdę. Zakochałam się. Dawno temu, ale teraz to wiem to na pewno. Jak napiszę mu maila to zostawi dla mnie swoją żonę?


wtorek, 7 sierpnia 2012

Festiwalowe Lato.

Jakie było moje założenie na te wakacje? Zaliczyć najważniejsze (dla mnie) festiwale, organizowane w Polsce. Póki co muszę przyznać, że udaje mi się to dość nieźle. Po Openerze, na który nigdy nie przypuszczałam, że uda mi się dotrzeć (w końcu jednym ze zdań, które wypowiadam najczęściej w swoim życiu jest "nie mam hajsu"), rozochociłam się potwornie. Jestem praktycznie na półmetku i już wiem, że i tak będę miała spory niedosyt.

Do założenia tego bloga trochę zmusiła mnie chęć, łażąca za mną mniej więcej od wczoraj, żeby podzielić się wrażeniami z OFF Festiwalu. Dzisiaj, po przeczytaniu wielu dziwnych, interesujących lub nudnych relacji, postanowiłam stworzyć swoją. Trochę sobie też ponawiązuję do Openera, bo przecież mogę.

Zacznę od miejsca zakwaterowania, w którym zupełnie przypadkowo udało mi się spędzić czas podczas tego festiwalu. Człowiek o dobrym sercu i imieniu Tomek udostępnił grupce nieznanych sobie osób pokój w mieszkaniu, znajdującym się niecałe pół godziny drogi piechotą od terenu festiwalu. Wielkie dzięki Tomku, gdziekolwiek teraz jesteś! (Wspomnieć warto o prysznicu z hydromasażem, za który również ogromnie dziękuję).

Nie chce mi się wymieniać wszystkich koncertów, na których udało mi się być. Było tego trochę. Większość jednak wolałam przeżywać, jako podkład do spędzania miło czasu w strefie piwnej. I tu chyba pojawia się pierwszy minus - nie był to line up na tyle interesujący, żeby robić sobie koncertowe maratony. Na Openerze, mimo tego, że teren był dużo większy, a czasu dużo mniej, to jednak zdecydowanie wolałam biegać od sceny do sceny, żeby usłyszeć co raz to innego wykonawcę, niż siedzieć z piwem w przeznaczonej ku temu strefie.

Teraz trochę o muzyce. Zdecydowanie OFF zapunktował u mnie dwoma koncertami na zakończenie. Ale, żeby trochę sobie poprzypominać też wcześniejsze dni, zacznę jednak od początku. 

OFF rozpoczął się dla mnie właściwie najlepiej jak można było, czyli od koncertu mojego ukochanego zespołu. (Oczywiście byłam na wcześniejszych wykonawcach, ale było to tylko preludium, w oczekiwaniu na coś wspaniałego). Converge, o którym mowa, miałam okazję ujrzeć już wcześniej, podczas krakowskiego koncertu. No i jeżeli mam się pokusić o porównania, to koncert w Krakowie był zdecydowanie lepszy (zamknięta przestrzeń, grono nieprzypadkowych osób, tylko wiernych fanów grupy, bardzo dobre - o dziwo! - nagłośnienie). Jednak ujrzeć Jacoba i spółkę na OFF festiwalu to było naprawdę coś. Po pierwsze - wielkie zaskoczenie, że TAKI zespół na TAKIM festiwalu. A po drugie - oni są wspaniali! Niebanalne rozwiązania muzyczne, super kontakt z publicznością, niesamowity ruch sceniczny Jacoba i Natalka w pierwszym rzędzie, podążająca wzrokiem za każdym jego ruchem. Czułam się wspaniale. Niestety, pora dnia (18.45!)  nie była chyba odpowiednia na taki koncert i światło słoneczne delikatnie wybijało mnie z całkowitego skupienia się na koncercie. Converge znalazł się w moim TOP 3 festiwalu, co prawda na trzecim miejscu, na równi z innym wykonawcą, ale jednak. A w moim serduszku chyba zawsze będzie numerem 1 (dobra, bez takich ckliwości, może za pół roku mi się to zmieni).

Z przykrością muszę stwierdzić, że tego dnia nic nie przykuło mojej uwagi na tyle, żeby rozpisywać się więcej na ich temat. Oczywiście, w pamięci zostanie "electropopowa maszyna do porywania tłumu do tańca", która zamuliła tak potwornie, że nie da się tego opisać. Jednak był to nasz "najlepszy koncert Metronomy, na jakim byliśmy" i bawiliśmy się wyśmienicie przez te 15 minut. Na plus też monotonne techno-napierdalanie do Atari Teenage Riot. Tutaj aż trochę się spociłam z tego machania rękami i udawania, że umiem się bawić do techno. Był to bardzo dobry koncert, mimo tego, że każdy utwór brzmiał tak samo, a anarchistyczne zapędy zespołu jednak nie do końca do mnie przemawiają. Przyjemnie było też na fragmentach Chromatics, Death In Vegas, Shabazz Palaces i Colina Stensona. No i tańczenie walca do jednego z kawałków Mazzy Star również zapadnie mi  w pamięć.

Drugiego dnia rozpoczęłam festiwal bardzo zaskakująco na plus. Nie spodziewałam się, że ten koncert zapadnie mi w pamięć na tak długo, ale muszę przyznać, że był to jeden z przyjemniejszych koncertów tego OFFa. Mówię o Naprzykłat, którzy byli przeuroczy, zagrali bardzo dobrze, no i na szczęście nie było zbyt dużo ludzi, także duchota namiotowa nie przeszkadzała mi w kiwaniu głową i tupaniu nóżką.

Dzień ten upłynął pod znakiem rockowego grania. Bo i Apteka, która trochę nudno przypomniała publiczności o polskim punku, i Baroness, którzy byli przesympatyczni, bardzo się cieszyli, że w ogóle ktokolwiek przyszedł na ich koncert, i robili niesamowicie urocze miny, no i zagrali też całkiem przyzwoicie, i Thurston Moore, który mimo tego, że jednak żałowałam, że nie gra w duecie ze swoją małżonką (która swoją drogą grała następnego dnia), zagrał bardzo dobry koncert.

I oczywiście gwiazda tego dnia, dla niektórych (dla mnie trochę też) gwiazda całego festiwalu - Iggy Pop wraz z The Stooges. Było to niesamowite przeżycie. Nie do końca wiem, co myśleć, gdy widzę na scenie prawie siedemdziesięciolatka, bawiącego się i mającego więcej energii, niż ja w swoich najlepszych momentach. Publiczność szalała, ja trochę też i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten "Passenger" na koniec (no ale nie można było się spodziewać niczego innego). 

Po Iggym dość spora zmiana klimatu na DOOMie, który także bardzo bardzo na plus, jednak trochę brakowało czegoś poza "niewidzialnym DJ-em". Podczas tego dnia udało mi się też usłyszeć The Antlers z oddali (bardzo ładnie) i Shangaan Electro (trochę nie wiem, co myśleć). Niestety, nie zostałam na High Places, czego trochę żałuję. 

Trzeci dzień. Trochę nie wiedziałam, co począć ze sobą od rana. Cały czas chodziłam i biadoliłam, że potrzebuję koncertu na miarę Bon Ivera z Openera, który przyprawi mnie o ciarki, napady płaczu ze szczęścia i sprawi, że jednak ocenię tego OFFa pozytywnie. Bałam się, że to nie nastąpi. 

Rozpoczęłam bardzo dobrym, choć praktycznie identycznym, jak na Openerze, koncertem Łony i Webbera. Chłopaki niesamowicie bawią się na scenie i mimo ogromnego upału, publiczność również wydawała się zadowolona. Na plus także Ty Segall, który zaskoczył mnie ogromną energią i panią grającą na perkusji. Gdyby nie potworna duchota w namiocie trójkowym, zostałabym do samego końca. Później zdecydowałam się na bardzo długą przerwę, to w strefie piwnej, to chodząc sobie gdzieś po terenie festiwalu, słuchając dolatujących do mnie dźwięków różnych zespołów (głównie Dam-Funk i chillowanie na mega wygodnych fotelach), no i w końcu nadeszło coś, co jednak sprawiło, że festiwal ten oceniam wyjątkowo dobrze.

O dziwo udało się stanąć w miarę blisko. O dziwo po raz pierwszy (chyba) bez żadnych irytująco-śmiesznych osób dookoła. BATTLES. Wiedziałam, że może to być koncert festiwalu. Wiedziałam, że to, co będzie się działo na scenie, zostanie mi w pamięci na długo. Ale i tak nie spodziewałam się czegoś takiego. Totalny rozpierdol dźwiękowy, mega energia zespołu, uroczy pan na klawiszach, perkusista, który nie wiem jakim cudem robił to, co robił, no i super rozwiązanie z pojawiającymi się na ekranie gośćmi z płyty. KONCERT OFFA zdecydowanie.

Nie dałam rady dotrzeć pod scenę na Stephena Malkmusa, zbyt dużo emocji wywołał we mnie ten koncert. Ale pijąc piwo, siedząc na trawie i słuchając sobie jego przyjemnego pitu pitu było mi bardzo przyjemnie.

A na sam koniec, taki koniec końców, bo zaraz po koncercie trzeba było jechać do domu, na zakończenie coś, co przeszło w ogóle wszystkie moje oczekiwania. Głośno, mocno, hipnotyzująco. Swans. Wpadłam w taki trans, że nie za bardzo dałam radę ruszyć jakąkolwiek częścią mojego ciała, poza głową. Nie spostrzegłam też, że zespół zamiast godzinę, grał dwie i został przegoniony przez dźwiękowca, odłączającego im sprzęt. Nie wiedziałam, co się dzieje. Fakt, że Michael Gira wyglądał na scenie, jak dyktator, a cały zespół traktował jak swoje marionetki, był mocno przerażający. Jednak ogólnie koncert dał radę i to bardzo.

Podsumowując, trochę żałowałam że w niedzielę nie dotrwałam do końca, trochę żałowałam, że np. zamiast Metronomy nie poszłam na Bardo Pond, trochę żałowałam, że właściwie do wieczora ciężko było znaleźć jakieś ciekawe punkty w line upie i trochę żałowałam, że cały czas w porównaniach do Openera, OFF trochę przegrywał. Jednak zarówno towarzysko, jak i klimatycznie, chyba muszę przyznać, że było lepiej. 

Jeszcze szybciutko ranking:
1. Battles
2. Swans
3. Converge / Iggy and The Stooges

No i pozdro dla całej mojej ekipki. Do zo za rok!

(A teraz czeka mnie kombinowanie, jakby tu się wbić na Coke oraz Nową Muzykę...)

Hejo!

Jednak zdecydowałam się to zrobić. Trochę zainspirowana działaniem moim znajomych, trochę, żeby nie wyjść z pisemnej wprawy, trochę, bo znudziły mnie wędrówki na koniec Internetu w poszukiwaniu ciekawych, bądź też nieciekawych, informacji. Teraz wszystko to znajdzie się na moim blogu, który mam nadzieję przetrwa dłużej niż miesiąc. 

Miłego czytania życzę sobie i może innym osobom, które jakimś cudem trafią w to miejsce.