środa, 22 sierpnia 2012

You Instead.

Bardzo fajny pomysł, fajny klimat, całkiem nieźle zagrany film. Nie jest to może kino najwyższej klasy, ale polecam, miło mi się go na dobranoc obejrzało. (Chociaż nie mogłam znaleźć napisów, więc musiałam trochę umysł wytężyć, żeby nadążyć za tym brytyjsko, walijsko, nie wiem jakim akcentem).

Chyba zacznę uważniej śledzić poczynania pana Davida Mackenzie.

Enjoy!





No i pioseneczka:




czwartek, 16 sierpnia 2012

Absurd.


Quentin Dupieux może być nazwiskiem, które póki co nie kojarzy się zbyt wielu osobom. Mr. Oizo (jego muzyczny pseudonim) może mówić już trochę więcej, ale chyba też nie do końca. Po czym najbardziej da się skojarzyć tego oto Pana? Myślę, że ten kawałek jest na tyle "stary" i znany, że może zanucić go każdy szanujący się, bądź i nie, słuchacz muzyki. 



Chciałabym o tym Panu wspomnieć w kontekście jego działalności reżyserskiej. Widziałam jego dwa pełnometrażowe filmy (krótkometrażowych jeszcze nie dopadłam, nie wiedzieć czemu). Po pierwszym z nich chciałam obwołać go nowym geniuszem filmu, drugi jednak trochę uspokoił mój nazbyt porywczy entuzjazm. Tak, czy inaczej jest to Osoba warta wspomnienia.


Opona. Film z roku 2010, opowiadający o morderczej oponie. Opona posiada zdolności telekinetyczne, pozwalające na rozsadzanie różnych elementów, napotkanych na swojej drodze. Opona rozsadza również ludzi, których mija. Opona jest seryjnym mordercą, bez dwóch zdań.

Opis filmu wskazuje na głupią, absurdalną komedię, która nie niesie ze sobą głębszego sensu. I faktycznie, gdyby tak na to spojrzeć, film ten jest idiotyczny. Jednak zabiegi, które reżyser wykorzystał, snując swoją opowieść, pozwoliły mi na ten (może trochę przesadzony) osąd, że jest to film genialny, łamiący wszystkie konwencje, utarte schematy, prawa logiki filmu. 

No bo mamy też do czynienia z widzami na pustyni. Widzami, którzy obserwują przez lornetkę działania tytułowej Opony. Czyli my obserwujemy widzów, którzy obserwują akcję, którą my również obserwujemy. Dodatkowo, widzowie ci doskonale wiedzą o tym, że są obserwowani, że występują w filmie. Cała akcja filmu rozpoczyna się od monologu policjanta wprost do kamery, monologu skierowanego zarówno do nas, jako widzów, jak i do widzów, którzy obserwują zdarzenia przez lornetkę, równocześnie będąc częścią filmu, który my oglądamy. Ranyboskie. 

Okej, jest to może aktualnie dość utarty zabieg. Niby trochę konwencja pseudo-dokumentalna, niby trochę załamywanie granicy, pomiędzy kinem, a rzeczywistością, świadome obnażanie ukrytych technik, wykorzystywanych przez twórców filmu. Niby wszystko takie trochę już było, ale jednak tutaj jest to bardziej świeże, bardziej porywające, bardziej dowcipne, bardziej... jakieś.

Zostałam ogromnym fanem filmu, mimo, że w pewnym momentach akcja faktycznie trochę podupada, Opona staje się powtarzalna, jej telekinetyczne zdolności nie robią już takiego wrażenia, jak na początku, wiadomo, nie każdy film trzyma w napięciu non stop. Jednak ukochałam ten film i z niecierpliwością czekałam na kolejne dzieło tego oto Pana.



Wrong. Film z roku 2012. Miałam okazję zobaczyć go dnia wczorajszego. Oczywiście, jak to z Panem Quentinem bywa, po obejrzeniu trailera, można się spodziewać wszystkiego, tylko nie tego, co w trailerze zostało pokazane. Więc jest to zwykła, dość sensowna, historia, opowiadająca losy Dolpha, który pewnego pięknego ranka budzi się, o standardowej godzinie 7:60 (hmmm), nie mogąc znaleźć swojego ukochanego psa Paula. No i film jest sobie filmem o poszukiwaniu pieska, kończy się szczęśliwie spotkaniem Paula z Panem, wszystko ładnie pięknie.

A gdzie te opary absurdu, tak ładnie reklamowane na plakacie filmu? Owszem, są. Miejsce pracy głównego bohatera, w którym nie wiedzieć czemu zawsze pada deszcz, a Dolph, mimo tego, że został zwolniony trzy miesiące wcześniej, w dalszym ciągu przychodzi do biura, bo po prostu to lubi. Tragiczne losy Emmy, dziewczyny z pizzerii, która zakochując się w telefonicznej rozmowie z Dolphem, jakimś cudem kończy z podszywającym się pod niego ogrodnikiem, który jednak czasem wygląda jak Dolph. Ogrodnik, przeżywający koszmar na jawie, budzący się z ulgą w trumnie, która zostaje zasypywana. Master Chang, porywający ludziom zwierzęta po to, aby uświadomić właścicielom, że trzeba je należycie kochać każdego dnia. Sąsiad Dolpha, który pakuje cały swój dobytek w dwie małe walizki i decyduje się wyjechać, nieważne gdzie, nieważne po co, kończąc na ogromnej, bezkresnej pustyni, albo nawet nie kończąc, gdyż cały czas jedzie przed siebie.

Wszystkie te historie pokazują głównego bohatera, próbującego zrozumieć otaczającą go rzeczywistość. Każda historia niby ma jakiś tam sens, rozpoczyna się, trwa i po pewnym czasie się kończy. Jest jednak na tyle absurdalna, że nie ma co się dziwić, gdy z ust Dolpha po raz kolejny pada zdanie "I don't get it, it doesn't make sense".

Film, na który tak bardzo czekałam, który mógłby potwierdzić mój osąd o geniuszu Pana Quentina, nie jest genialny. Jest dobry. Może nawet za drugim, bądź trzecim razem okazałby się lepszy. Jednak trzymam kciuki i liczę, że kolejne filmy tego Pana pokażą coś, na co czekam tak bardzo!

P.S. Teasery do obu wspomnianych przeze mnie filmów:

RUBBER


WRONG


P.S. 2 Tak kończąc tę niby analizę, to jednak muszę stwierdzić, że Pan Quentin bardzo dobrze radzi sobie, jako Mr. Oizo i soundtracki do filmów są WSPANIAŁE!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Krótka refleksja.

Miałam ostatnio dość spory problem. Nie mogłam oglądać filmów. Nie dlatego, że brak czasu, że wychodziłam, że robiłam coś innego. To znaczy fakt, robiłam coś innego. Oglądałam seriale.

Chyba nigdy jakoś nie uczestniczyłam w tym całym szaleństwie serialowym. Owszem, oglądałam te najważniejsze, ale nie jakoś namiętnie. Od pewnego czasu zaczęło się to trochę zmieniać. Oglądałam kilka seriali, niektóre równocześnie, na bieżąco, inne po pewnym czasie. Trochę się tego uzbierało. Ale chyba nigdy jeszcze nie byłam w takim stadium, w jakim się teraz znajduję.

Trochę nie potrafię się otrząsnąć, wyjść z tego świata, który jest mi zabierany na co najmniej tydzień (niestety, najczęściej jest to przerwa między sezonowa, trwająca o wiele za długo, jak na wciągniętą w serialowe życie Natalkę).

Oglądając Breaking Bad, czułam się ekspertem, jeżeli chodzi o narkotyki, dillerkę, gangsterkę i wszystko inne. Teraz oglądam Suits i przysięgam na boga - jestem najlepszym prawnikiem na świecie! Potrafię, jak Abed z Community nawiązywać do popkultury w każdej rozmowie. Jak Dexter uważam, że jestem pozbawiona głębszych uczuć i wszystko udaję, żeby wpasować się w otaczający mnie schemat. Przez moment byłam też jak Wilfred, sprawdzając, czy widziałam wszystkie filmy z Mattem Damonem, wmawiając sobie, że mi się podobały. Jak Freaks'i chciałam olać wszystko, studia, naukę, dorosłe życie, byleby tylko nie robić nic, ale robić to w fajny sposób. Dobrze, że naoglądałam się The Office, bo byłam przygotowana na dziwną atmosferę, panującą w zamkniętej atmosferze biura (co prawda moja korporacja jest większa i mniej zabawna od Dunder Mifflin, ale był to jakiś wstęp). I fajnie, że jest The Big Bang Theory, bo przypomniałam sobie, jaką frajdę sprawiają komiksy i superbohaterowie.

Wiem, to normalne, ze seriale wciągają, że chce się je oglądać, że jest ich teraz tak dużo i na tak wysokim poziomie, że trudno za tym wszystkim nadążyć. Ale, jak dla początkującej - no, może nie do końca, ale jednak - Natalki, jest to trochę dziwne. Łapię się na myśleniu, że prowadziłam niektóre rozmowy w prawdziwym życiu, a po chwili jestem uświadamiana, że ta rozmowa toczyła się w jednym z odcinków serialu. Dobrze, że jeszcze trochę brakuje mi odwagi, środków, charakteru i osobowości, żeby na co dzień zachowywać się, jak niektórzy bohaterowie.

Ale chyba fajniej pożyć sobie trochę światem serialowym, niż rzeczywistym. Dawniej pozwalały mi na to filmy, teraz seriale przejęły ich rolę (na szczęście nie całkowicie). Więc pozdrawiam serdecznie, czekając na nowy odcinek Breaking Bad (bo Suits dopiero w czwartek).




sobota, 11 sierpnia 2012

Miłość.

Myślę, że poszukiwania mojego idealnego mężczyzny mogą się zakończyć, bo lepszego nie znajdę. Zakochałam się. Dawno temu, ale teraz to wiem to na pewno. Jak napiszę mu maila to zostawi dla mnie swoją żonę?


wtorek, 7 sierpnia 2012

Festiwalowe Lato.

Jakie było moje założenie na te wakacje? Zaliczyć najważniejsze (dla mnie) festiwale, organizowane w Polsce. Póki co muszę przyznać, że udaje mi się to dość nieźle. Po Openerze, na który nigdy nie przypuszczałam, że uda mi się dotrzeć (w końcu jednym ze zdań, które wypowiadam najczęściej w swoim życiu jest "nie mam hajsu"), rozochociłam się potwornie. Jestem praktycznie na półmetku i już wiem, że i tak będę miała spory niedosyt.

Do założenia tego bloga trochę zmusiła mnie chęć, łażąca za mną mniej więcej od wczoraj, żeby podzielić się wrażeniami z OFF Festiwalu. Dzisiaj, po przeczytaniu wielu dziwnych, interesujących lub nudnych relacji, postanowiłam stworzyć swoją. Trochę sobie też ponawiązuję do Openera, bo przecież mogę.

Zacznę od miejsca zakwaterowania, w którym zupełnie przypadkowo udało mi się spędzić czas podczas tego festiwalu. Człowiek o dobrym sercu i imieniu Tomek udostępnił grupce nieznanych sobie osób pokój w mieszkaniu, znajdującym się niecałe pół godziny drogi piechotą od terenu festiwalu. Wielkie dzięki Tomku, gdziekolwiek teraz jesteś! (Wspomnieć warto o prysznicu z hydromasażem, za który również ogromnie dziękuję).

Nie chce mi się wymieniać wszystkich koncertów, na których udało mi się być. Było tego trochę. Większość jednak wolałam przeżywać, jako podkład do spędzania miło czasu w strefie piwnej. I tu chyba pojawia się pierwszy minus - nie był to line up na tyle interesujący, żeby robić sobie koncertowe maratony. Na Openerze, mimo tego, że teren był dużo większy, a czasu dużo mniej, to jednak zdecydowanie wolałam biegać od sceny do sceny, żeby usłyszeć co raz to innego wykonawcę, niż siedzieć z piwem w przeznaczonej ku temu strefie.

Teraz trochę o muzyce. Zdecydowanie OFF zapunktował u mnie dwoma koncertami na zakończenie. Ale, żeby trochę sobie poprzypominać też wcześniejsze dni, zacznę jednak od początku. 

OFF rozpoczął się dla mnie właściwie najlepiej jak można było, czyli od koncertu mojego ukochanego zespołu. (Oczywiście byłam na wcześniejszych wykonawcach, ale było to tylko preludium, w oczekiwaniu na coś wspaniałego). Converge, o którym mowa, miałam okazję ujrzeć już wcześniej, podczas krakowskiego koncertu. No i jeżeli mam się pokusić o porównania, to koncert w Krakowie był zdecydowanie lepszy (zamknięta przestrzeń, grono nieprzypadkowych osób, tylko wiernych fanów grupy, bardzo dobre - o dziwo! - nagłośnienie). Jednak ujrzeć Jacoba i spółkę na OFF festiwalu to było naprawdę coś. Po pierwsze - wielkie zaskoczenie, że TAKI zespół na TAKIM festiwalu. A po drugie - oni są wspaniali! Niebanalne rozwiązania muzyczne, super kontakt z publicznością, niesamowity ruch sceniczny Jacoba i Natalka w pierwszym rzędzie, podążająca wzrokiem za każdym jego ruchem. Czułam się wspaniale. Niestety, pora dnia (18.45!)  nie była chyba odpowiednia na taki koncert i światło słoneczne delikatnie wybijało mnie z całkowitego skupienia się na koncercie. Converge znalazł się w moim TOP 3 festiwalu, co prawda na trzecim miejscu, na równi z innym wykonawcą, ale jednak. A w moim serduszku chyba zawsze będzie numerem 1 (dobra, bez takich ckliwości, może za pół roku mi się to zmieni).

Z przykrością muszę stwierdzić, że tego dnia nic nie przykuło mojej uwagi na tyle, żeby rozpisywać się więcej na ich temat. Oczywiście, w pamięci zostanie "electropopowa maszyna do porywania tłumu do tańca", która zamuliła tak potwornie, że nie da się tego opisać. Jednak był to nasz "najlepszy koncert Metronomy, na jakim byliśmy" i bawiliśmy się wyśmienicie przez te 15 minut. Na plus też monotonne techno-napierdalanie do Atari Teenage Riot. Tutaj aż trochę się spociłam z tego machania rękami i udawania, że umiem się bawić do techno. Był to bardzo dobry koncert, mimo tego, że każdy utwór brzmiał tak samo, a anarchistyczne zapędy zespołu jednak nie do końca do mnie przemawiają. Przyjemnie było też na fragmentach Chromatics, Death In Vegas, Shabazz Palaces i Colina Stensona. No i tańczenie walca do jednego z kawałków Mazzy Star również zapadnie mi  w pamięć.

Drugiego dnia rozpoczęłam festiwal bardzo zaskakująco na plus. Nie spodziewałam się, że ten koncert zapadnie mi w pamięć na tak długo, ale muszę przyznać, że był to jeden z przyjemniejszych koncertów tego OFFa. Mówię o Naprzykłat, którzy byli przeuroczy, zagrali bardzo dobrze, no i na szczęście nie było zbyt dużo ludzi, także duchota namiotowa nie przeszkadzała mi w kiwaniu głową i tupaniu nóżką.

Dzień ten upłynął pod znakiem rockowego grania. Bo i Apteka, która trochę nudno przypomniała publiczności o polskim punku, i Baroness, którzy byli przesympatyczni, bardzo się cieszyli, że w ogóle ktokolwiek przyszedł na ich koncert, i robili niesamowicie urocze miny, no i zagrali też całkiem przyzwoicie, i Thurston Moore, który mimo tego, że jednak żałowałam, że nie gra w duecie ze swoją małżonką (która swoją drogą grała następnego dnia), zagrał bardzo dobry koncert.

I oczywiście gwiazda tego dnia, dla niektórych (dla mnie trochę też) gwiazda całego festiwalu - Iggy Pop wraz z The Stooges. Było to niesamowite przeżycie. Nie do końca wiem, co myśleć, gdy widzę na scenie prawie siedemdziesięciolatka, bawiącego się i mającego więcej energii, niż ja w swoich najlepszych momentach. Publiczność szalała, ja trochę też i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten "Passenger" na koniec (no ale nie można było się spodziewać niczego innego). 

Po Iggym dość spora zmiana klimatu na DOOMie, który także bardzo bardzo na plus, jednak trochę brakowało czegoś poza "niewidzialnym DJ-em". Podczas tego dnia udało mi się też usłyszeć The Antlers z oddali (bardzo ładnie) i Shangaan Electro (trochę nie wiem, co myśleć). Niestety, nie zostałam na High Places, czego trochę żałuję. 

Trzeci dzień. Trochę nie wiedziałam, co począć ze sobą od rana. Cały czas chodziłam i biadoliłam, że potrzebuję koncertu na miarę Bon Ivera z Openera, który przyprawi mnie o ciarki, napady płaczu ze szczęścia i sprawi, że jednak ocenię tego OFFa pozytywnie. Bałam się, że to nie nastąpi. 

Rozpoczęłam bardzo dobrym, choć praktycznie identycznym, jak na Openerze, koncertem Łony i Webbera. Chłopaki niesamowicie bawią się na scenie i mimo ogromnego upału, publiczność również wydawała się zadowolona. Na plus także Ty Segall, który zaskoczył mnie ogromną energią i panią grającą na perkusji. Gdyby nie potworna duchota w namiocie trójkowym, zostałabym do samego końca. Później zdecydowałam się na bardzo długą przerwę, to w strefie piwnej, to chodząc sobie gdzieś po terenie festiwalu, słuchając dolatujących do mnie dźwięków różnych zespołów (głównie Dam-Funk i chillowanie na mega wygodnych fotelach), no i w końcu nadeszło coś, co jednak sprawiło, że festiwal ten oceniam wyjątkowo dobrze.

O dziwo udało się stanąć w miarę blisko. O dziwo po raz pierwszy (chyba) bez żadnych irytująco-śmiesznych osób dookoła. BATTLES. Wiedziałam, że może to być koncert festiwalu. Wiedziałam, że to, co będzie się działo na scenie, zostanie mi w pamięci na długo. Ale i tak nie spodziewałam się czegoś takiego. Totalny rozpierdol dźwiękowy, mega energia zespołu, uroczy pan na klawiszach, perkusista, który nie wiem jakim cudem robił to, co robił, no i super rozwiązanie z pojawiającymi się na ekranie gośćmi z płyty. KONCERT OFFA zdecydowanie.

Nie dałam rady dotrzeć pod scenę na Stephena Malkmusa, zbyt dużo emocji wywołał we mnie ten koncert. Ale pijąc piwo, siedząc na trawie i słuchając sobie jego przyjemnego pitu pitu było mi bardzo przyjemnie.

A na sam koniec, taki koniec końców, bo zaraz po koncercie trzeba było jechać do domu, na zakończenie coś, co przeszło w ogóle wszystkie moje oczekiwania. Głośno, mocno, hipnotyzująco. Swans. Wpadłam w taki trans, że nie za bardzo dałam radę ruszyć jakąkolwiek częścią mojego ciała, poza głową. Nie spostrzegłam też, że zespół zamiast godzinę, grał dwie i został przegoniony przez dźwiękowca, odłączającego im sprzęt. Nie wiedziałam, co się dzieje. Fakt, że Michael Gira wyglądał na scenie, jak dyktator, a cały zespół traktował jak swoje marionetki, był mocno przerażający. Jednak ogólnie koncert dał radę i to bardzo.

Podsumowując, trochę żałowałam że w niedzielę nie dotrwałam do końca, trochę żałowałam, że np. zamiast Metronomy nie poszłam na Bardo Pond, trochę żałowałam, że właściwie do wieczora ciężko było znaleźć jakieś ciekawe punkty w line upie i trochę żałowałam, że cały czas w porównaniach do Openera, OFF trochę przegrywał. Jednak zarówno towarzysko, jak i klimatycznie, chyba muszę przyznać, że było lepiej. 

Jeszcze szybciutko ranking:
1. Battles
2. Swans
3. Converge / Iggy and The Stooges

No i pozdro dla całej mojej ekipki. Do zo za rok!

(A teraz czeka mnie kombinowanie, jakby tu się wbić na Coke oraz Nową Muzykę...)

Hejo!

Jednak zdecydowałam się to zrobić. Trochę zainspirowana działaniem moim znajomych, trochę, żeby nie wyjść z pisemnej wprawy, trochę, bo znudziły mnie wędrówki na koniec Internetu w poszukiwaniu ciekawych, bądź też nieciekawych, informacji. Teraz wszystko to znajdzie się na moim blogu, który mam nadzieję przetrwa dłużej niż miesiąc. 

Miłego czytania życzę sobie i może innym osobom, które jakimś cudem trafią w to miejsce.