piątek, 21 grudnia 2012

Zrobię podsumowanie, bo co mi się stanie?!

Takie małe filmowe podsumowanko minionego roku. Znajdują się tu filmy, które miały swoją polską premierę w roku 2012. Pewnie zestawienie to można uznać za dziwne, albo może za mega przewidywalne, ale w sumie wali mnie to, chciałam napisać, czym się jarałam w tym roku, więc proszę bardzo:



10. The Master, reż. Paul Thomas Anderson
Masz Pan, Panie Paulu Thomasie Andersonie. Miało tu tego filmu nie być, ale chyba musi. Bo jest bardzo dobry. A Joaquin Phoenix w duecie z Phillpem Seymorem Hoffmanem są genialni. Phoenix może nawet rola życia. Film o początkach sekty, o skutkach działania sekty, o tym, że jak Ci sekta będzie chciała życie poukładać, to może jednak się nie zgadzaj... Chociaż nie, nie wiem tak naprawdę o czym był ten film. W dalszym ciągu go nie zrozumiałam w stu procentach. Ale jest człowiek zagubiony, alkoholik, z problemami. To rozumiem. I za grę aktorską bezapelacyjnie ten film musiał się tu znaleźć.

9. Lawless, reż. John Hillcoat
Trochę się zastanawiałam, czy ten film powinien tu się znaleźć. Bo ciągle wydaje mi się, że jestem mało stronnicza jeżeli o niego chodzi, albo może konkretniej, jeżeli chodzi o Toma Hardy'ego. Ale jest to moja lista, więc będzie. Western, o przemytnikach alkoholu. Scenariusz Nicka Cave'a, muzyka Nicka Cave'a, klimat pierwsza klasa. Historia może wydawać się bardzo typowa i banalna i prawdopodobnie taka jest. Muszę jednak przyznać, że oglądałam ten film w okresie, gdy właściwie każdy film mnie nudził i przysypiałam sobie na jakieś pięć minutek podczas seansu. Nie spodziewałam się, że filmem, który mnie wciągnie i to w dodatku tak, że aż się trochę zacznę denerwować, okaże się western. No ale widocznie takie rzeczy też na mnie działają. Albo to Tom Hardy, który wyglądał tam seksowniej, niż zwykle.

8. Beast of Southern Wild, reż. Benh Zeitlin
Ten film urzeka. Nie tylko za sprawą przeuroczej i bardzo dzielnej głównej bohaterki Hushpuppy, która wraz z tatą i nieliczną grupką osadników świadomie odrzucają życie w cywilizacji na rzecz dziczy. Bronią jej, nawet, gdy wygląda na to, że już jest to sytuacja bez wyjścia. Niesamowite jest to, jak udało się reżyserowi połączyć film katastroficzny, dramat obyczajowy z baśnią i magicznym realizmem. Film ogląda się doskonale!

7. The Avengers, reż. Joss Whedon
W mijającym już roku bardzo czekałam na kilka premier komiksowo superbohaterskich. W sumie żadna z nich mnie nie zawiodła, ale chyba tylko o jednej z nich myślę teraz w dalszym ciągu z takim samym entuzjazmem, jaki towarzyszył mi, gdy wychodziłam z kina. Film Jossa Whedona to czysta i genialna rozrywka, sceny walki dopracowane idealnie, każda postać super zagrana, nikt nie drażnił. W końcu chyba udało się znaleźć dobrego aktora do roli Hulka, co mnie bardzo cieszy, bo cenię sobie zarówno tego superbohatera, jak i Marka Ruffalo.

6. Perfect Sense, reż. David Mackenzie
Piękna historia miłosna, pokazująca kolejną wariację na temat ciągle zbliżającej się apokalipsy. Ta wersja jest tak piękna i smutna zarazem, że faktycznie wygląda na najprawdziwszą. Ale jest piękna historia miłosna, czyli to, co Natalka lubi bardzo, no i piękny Ewan McGregor, którego Natalka lubi jeszcze bardziej. Gdzieś tam w pewnym momencie film gubi swój niesamowity początkowy pomysł, ale ratuje się jako całość, a w moim serduszku już się na dobre rozgościł i ulokował.

5. Oslo, 31. august, reż. Joachin Trier
Prawie zapomniałam o tym filmie, gdyby nie ostatnia dziwna impreza filmoznawcza, na której w mieszkaniu wisiał sobie jakgdybynigdynic plakat do tego dzieła Pana Joachima Triera. Ten bardzo spokojny i skromny film, z przepięknym norweskim krajobrazem i akcją osadzoną w ciągu jednego dnia, zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że ciężko było mi się po nim otrząsnąć. Dobrze oglądać ten film znając wcześniejsze dzieło Triera Reprise (który jest jednym z moich ulubionych filmów w ogóle). Bo o ile w Reprise widzimy jakieś światełko nadziei, tak w Oslo, 31 sierpnia tej nadziei nie ma, została sama depresja. Reżyser bez skrupułów pokazuje, że z takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście.

4. Amour, reż. Michael Haneke
Film Michaela Haneke o takim tytule? Nie wiedziałam czego się spodziewać. A dostałam coś... coś pięknego. Bo prawdziwego. Opowieść o starszej parze, w której kobieta dostaje wylewu, później kolejnego i kolejnego... Bardzo to smutny film. Bo nie brakuje w nim miłości, ale nie brakuje też złości, jest pełno troski, ale mnóstwo bezradności, jest optymizm, ale i realizm. Haneke prowadzi nas po zamkniętej przestrzeni mieszkania pary, ukazując ich codzienną walkę z chorobą, codzienne próby okazania sobie uczucia i codzienne próby zachowania resztki godności w oczach ukochanej osoby.

3. Shame, reż. Steve McQueen
Kolejny film, który poleciłam już chyba każdemu, kogo znam. Najgorsze jest to, że nigdy nie wiem, co na temat tego filmu powiedzieć. Mnie urzekł od pierwszego momentu (nie, nie chodzi o ogromnego penisa Michaela Fassbendera). Kocham takie chłodne, spokojne, ciche filmy, w których zbliżeniami, delikatnymi spojrzeniami, drganiem warg można przekazać więcej, niż dialogiem. Piękne sceny seksu, które w żaden sposób nie gorszą. Może to jakieś moje skrzywienie, może po prostu te kolory tak do mnie przemówiły, tak, te kolory, KOLORY, rany, ale to był piękny film.

2. Moonrise Kindgom, reż. Wes Anderson
O mojej miłości do Wesa Andersona wspominałam już chyba, o tym filmie też. Nie zaszkodzi mi jednak pozachwycać się nad nim, kiedy tylko mam okazję. Kolejny film o dziecięcej miłości, fascynacji, a może tak naprawdę o próbie znalezienia swojego miejsca w życiu? Jak zwykle doskonała scenografia, doskonałe role, wszystko dopięte na ostatni guzik. Kocham to jak bohaterowie Andersona są tak cudownie dziwni i nienormalnie, jednak już tacy swojscy i bliscy widzowi z każdym jego kolejnym filmem. Tak naprawdę w tym filmie już nic nie zaskoczy, wszystko wiesz, wszystko już kiedyś było. Ale nie o to, chodzi, tylko o przyjemność z oglądania czegoś, co jest cudowne. (Kiedyś mówiłam, że czegoś mi w tym filmie brakuje, ale w sumie sama nie wiem czego, więc wymazałam taką myśl z głowy).

1. Submarine, reż. Richard Ayoade
Film, który jest na pewno jednym z moim ulubionych filmów wszech czasów. Co prawda widziałam go na pewno w roku wcześniejszym, bo czaiłam się od kiedy tylko wiedziałam, że powstaje. Premierę światową miał w roku 2010 (LOL POLSKO). No ale w Polsce wszedł do kin w styczniu, a to tym razem lepiej, bo mogę go umieścić na szczycie mojej listy. Przepiękna historia Olivera Tate'a i jego nie do końca szczęśliwej miłości, dziwnej historii rodzinnej, a wszystko to z delikatnym humorem człowieka, którego o akurat taki humor i wrażliwość bym nie podejrzewała. Richard Ayoade jest doskonałym komikiem, jednak jego żarty uderzają w zupełnie odmienną estetykę, dlatego też zdziwiła mnie wrażliwość i subtelność tego filmu. Coś pięknego. Polecam każdemu, jeśli jeszcze nie widział. I z tego filmu pochodzi jeden z piękniejszych cytatów, jakie było mi dane zapamiętać: "Please, may Oliver be excused from class. His tiny heart is broken".


A tu kilka filmów, które mogły znaleźć się w moim TOP10, ale im się nie udało, z różnych powodów. Howl (bo widziałam go w 2010 i od tamtej pory nie odświeżyłam i nie wiem, czy aż tak by mi się znów sposobał), Dark Knight Rises (bo muszę obejrzeć raz jeszcze i zweryfikować wszystkie zarzuty, które aktualnie wobec niego posiadam), Intouchables (bo film niezły, ale nie rozumiem fenomenu), Cabin In The Woods (bo strasznie fajny pomysł, ale chyba nie aż na listę najlepszych filmów roku), Hugo (bo mi się podoba taka tęsknota za początkami kina, ale niestety, mógł to być film lepszy) czy Prometheus (bo bardzo czekałam, ale zawiódł mnie bardzo). 



Jeżeli chodzi o Polskę, to chyba nie widziałam wielu filmów w roku 2012, ale no, Róża była dla mnie filmem najlepszym, Obława filmem bardzo ciekawym narracyjnie, a Pokłosia niestety nie widziałam.
Nie rozumiem zachwytów nad Jesteś Bogiem. Film okej, ale ani aktorsko, ani muzycznie, ani scenariuszowo szału nie było. Okej, może aktorsko najbardziej.

Bardzo "fajnie", że dwoma najgorszymi filmami według mnie w roku 2012 (chociaż wydaje mi się, że już nic nigdy ich nie przebije), zostały dwa wspaniałe dzieła polskie, a mianowicie Sztos 2 i Kac Wawa. Niech Wam nigdy nie przychodzi do głowy oglądać tych gówien.


No to tyle.

Pozdrawiam i do zobaczenia w Nowym Roku!
Hejka.


1 komentarz: