środa, 26 grudnia 2012

SPISEK.

Jestem świeżo po seansie "Atlasu Chmur" i już nie ważne, czy film mi się podobał, czy nie (bo w sumie to bardzo średnio), to jedna rzecz mnie delikatnie rzecz mówiąc oburzyła.

Jak to możliwe, że film ten nie jest nominowany do Oscara za charakteryzację? Nie mówię, że powinien wygrać (chociaż może i powinien), ale nominacja się należała.

Taki przykładzik (Jim Sturgess ucharakteryzowany na Koreańskiego członka jakiegoś tam ruchu oporu - WOW):


piątek, 21 grudnia 2012

Zrobię podsumowanie, bo co mi się stanie?!

Takie małe filmowe podsumowanko minionego roku. Znajdują się tu filmy, które miały swoją polską premierę w roku 2012. Pewnie zestawienie to można uznać za dziwne, albo może za mega przewidywalne, ale w sumie wali mnie to, chciałam napisać, czym się jarałam w tym roku, więc proszę bardzo:



10. The Master, reż. Paul Thomas Anderson
Masz Pan, Panie Paulu Thomasie Andersonie. Miało tu tego filmu nie być, ale chyba musi. Bo jest bardzo dobry. A Joaquin Phoenix w duecie z Phillpem Seymorem Hoffmanem są genialni. Phoenix może nawet rola życia. Film o początkach sekty, o skutkach działania sekty, o tym, że jak Ci sekta będzie chciała życie poukładać, to może jednak się nie zgadzaj... Chociaż nie, nie wiem tak naprawdę o czym był ten film. W dalszym ciągu go nie zrozumiałam w stu procentach. Ale jest człowiek zagubiony, alkoholik, z problemami. To rozumiem. I za grę aktorską bezapelacyjnie ten film musiał się tu znaleźć.

9. Lawless, reż. John Hillcoat
Trochę się zastanawiałam, czy ten film powinien tu się znaleźć. Bo ciągle wydaje mi się, że jestem mało stronnicza jeżeli o niego chodzi, albo może konkretniej, jeżeli chodzi o Toma Hardy'ego. Ale jest to moja lista, więc będzie. Western, o przemytnikach alkoholu. Scenariusz Nicka Cave'a, muzyka Nicka Cave'a, klimat pierwsza klasa. Historia może wydawać się bardzo typowa i banalna i prawdopodobnie taka jest. Muszę jednak przyznać, że oglądałam ten film w okresie, gdy właściwie każdy film mnie nudził i przysypiałam sobie na jakieś pięć minutek podczas seansu. Nie spodziewałam się, że filmem, który mnie wciągnie i to w dodatku tak, że aż się trochę zacznę denerwować, okaże się western. No ale widocznie takie rzeczy też na mnie działają. Albo to Tom Hardy, który wyglądał tam seksowniej, niż zwykle.

8. Beast of Southern Wild, reż. Benh Zeitlin
Ten film urzeka. Nie tylko za sprawą przeuroczej i bardzo dzielnej głównej bohaterki Hushpuppy, która wraz z tatą i nieliczną grupką osadników świadomie odrzucają życie w cywilizacji na rzecz dziczy. Bronią jej, nawet, gdy wygląda na to, że już jest to sytuacja bez wyjścia. Niesamowite jest to, jak udało się reżyserowi połączyć film katastroficzny, dramat obyczajowy z baśnią i magicznym realizmem. Film ogląda się doskonale!

7. The Avengers, reż. Joss Whedon
W mijającym już roku bardzo czekałam na kilka premier komiksowo superbohaterskich. W sumie żadna z nich mnie nie zawiodła, ale chyba tylko o jednej z nich myślę teraz w dalszym ciągu z takim samym entuzjazmem, jaki towarzyszył mi, gdy wychodziłam z kina. Film Jossa Whedona to czysta i genialna rozrywka, sceny walki dopracowane idealnie, każda postać super zagrana, nikt nie drażnił. W końcu chyba udało się znaleźć dobrego aktora do roli Hulka, co mnie bardzo cieszy, bo cenię sobie zarówno tego superbohatera, jak i Marka Ruffalo.

6. Perfect Sense, reż. David Mackenzie
Piękna historia miłosna, pokazująca kolejną wariację na temat ciągle zbliżającej się apokalipsy. Ta wersja jest tak piękna i smutna zarazem, że faktycznie wygląda na najprawdziwszą. Ale jest piękna historia miłosna, czyli to, co Natalka lubi bardzo, no i piękny Ewan McGregor, którego Natalka lubi jeszcze bardziej. Gdzieś tam w pewnym momencie film gubi swój niesamowity początkowy pomysł, ale ratuje się jako całość, a w moim serduszku już się na dobre rozgościł i ulokował.

5. Oslo, 31. august, reż. Joachin Trier
Prawie zapomniałam o tym filmie, gdyby nie ostatnia dziwna impreza filmoznawcza, na której w mieszkaniu wisiał sobie jakgdybynigdynic plakat do tego dzieła Pana Joachima Triera. Ten bardzo spokojny i skromny film, z przepięknym norweskim krajobrazem i akcją osadzoną w ciągu jednego dnia, zrobił na mnie tak piorunujące wrażenie, że ciężko było mi się po nim otrząsnąć. Dobrze oglądać ten film znając wcześniejsze dzieło Triera Reprise (który jest jednym z moich ulubionych filmów w ogóle). Bo o ile w Reprise widzimy jakieś światełko nadziei, tak w Oslo, 31 sierpnia tej nadziei nie ma, została sama depresja. Reżyser bez skrupułów pokazuje, że z takiej sytuacji jest tylko jedno wyjście.

4. Amour, reż. Michael Haneke
Film Michaela Haneke o takim tytule? Nie wiedziałam czego się spodziewać. A dostałam coś... coś pięknego. Bo prawdziwego. Opowieść o starszej parze, w której kobieta dostaje wylewu, później kolejnego i kolejnego... Bardzo to smutny film. Bo nie brakuje w nim miłości, ale nie brakuje też złości, jest pełno troski, ale mnóstwo bezradności, jest optymizm, ale i realizm. Haneke prowadzi nas po zamkniętej przestrzeni mieszkania pary, ukazując ich codzienną walkę z chorobą, codzienne próby okazania sobie uczucia i codzienne próby zachowania resztki godności w oczach ukochanej osoby.

3. Shame, reż. Steve McQueen
Kolejny film, który poleciłam już chyba każdemu, kogo znam. Najgorsze jest to, że nigdy nie wiem, co na temat tego filmu powiedzieć. Mnie urzekł od pierwszego momentu (nie, nie chodzi o ogromnego penisa Michaela Fassbendera). Kocham takie chłodne, spokojne, ciche filmy, w których zbliżeniami, delikatnymi spojrzeniami, drganiem warg można przekazać więcej, niż dialogiem. Piękne sceny seksu, które w żaden sposób nie gorszą. Może to jakieś moje skrzywienie, może po prostu te kolory tak do mnie przemówiły, tak, te kolory, KOLORY, rany, ale to był piękny film.

2. Moonrise Kindgom, reż. Wes Anderson
O mojej miłości do Wesa Andersona wspominałam już chyba, o tym filmie też. Nie zaszkodzi mi jednak pozachwycać się nad nim, kiedy tylko mam okazję. Kolejny film o dziecięcej miłości, fascynacji, a może tak naprawdę o próbie znalezienia swojego miejsca w życiu? Jak zwykle doskonała scenografia, doskonałe role, wszystko dopięte na ostatni guzik. Kocham to jak bohaterowie Andersona są tak cudownie dziwni i nienormalnie, jednak już tacy swojscy i bliscy widzowi z każdym jego kolejnym filmem. Tak naprawdę w tym filmie już nic nie zaskoczy, wszystko wiesz, wszystko już kiedyś było. Ale nie o to, chodzi, tylko o przyjemność z oglądania czegoś, co jest cudowne. (Kiedyś mówiłam, że czegoś mi w tym filmie brakuje, ale w sumie sama nie wiem czego, więc wymazałam taką myśl z głowy).

1. Submarine, reż. Richard Ayoade
Film, który jest na pewno jednym z moim ulubionych filmów wszech czasów. Co prawda widziałam go na pewno w roku wcześniejszym, bo czaiłam się od kiedy tylko wiedziałam, że powstaje. Premierę światową miał w roku 2010 (LOL POLSKO). No ale w Polsce wszedł do kin w styczniu, a to tym razem lepiej, bo mogę go umieścić na szczycie mojej listy. Przepiękna historia Olivera Tate'a i jego nie do końca szczęśliwej miłości, dziwnej historii rodzinnej, a wszystko to z delikatnym humorem człowieka, którego o akurat taki humor i wrażliwość bym nie podejrzewała. Richard Ayoade jest doskonałym komikiem, jednak jego żarty uderzają w zupełnie odmienną estetykę, dlatego też zdziwiła mnie wrażliwość i subtelność tego filmu. Coś pięknego. Polecam każdemu, jeśli jeszcze nie widział. I z tego filmu pochodzi jeden z piękniejszych cytatów, jakie było mi dane zapamiętać: "Please, may Oliver be excused from class. His tiny heart is broken".


A tu kilka filmów, które mogły znaleźć się w moim TOP10, ale im się nie udało, z różnych powodów. Howl (bo widziałam go w 2010 i od tamtej pory nie odświeżyłam i nie wiem, czy aż tak by mi się znów sposobał), Dark Knight Rises (bo muszę obejrzeć raz jeszcze i zweryfikować wszystkie zarzuty, które aktualnie wobec niego posiadam), Intouchables (bo film niezły, ale nie rozumiem fenomenu), Cabin In The Woods (bo strasznie fajny pomysł, ale chyba nie aż na listę najlepszych filmów roku), Hugo (bo mi się podoba taka tęsknota za początkami kina, ale niestety, mógł to być film lepszy) czy Prometheus (bo bardzo czekałam, ale zawiódł mnie bardzo). 



Jeżeli chodzi o Polskę, to chyba nie widziałam wielu filmów w roku 2012, ale no, Róża była dla mnie filmem najlepszym, Obława filmem bardzo ciekawym narracyjnie, a Pokłosia niestety nie widziałam.
Nie rozumiem zachwytów nad Jesteś Bogiem. Film okej, ale ani aktorsko, ani muzycznie, ani scenariuszowo szału nie było. Okej, może aktorsko najbardziej.

Bardzo "fajnie", że dwoma najgorszymi filmami według mnie w roku 2012 (chociaż wydaje mi się, że już nic nigdy ich nie przebije), zostały dwa wspaniałe dzieła polskie, a mianowicie Sztos 2 i Kac Wawa. Niech Wam nigdy nie przychodzi do głowy oglądać tych gówien.


No to tyle.

Pozdrawiam i do zobaczenia w Nowym Roku!
Hejka.


Na szybkości.

Dwie sprawy.

Po pierwsze - obejrzałam siódmy sezon Dextera. Czekałam, aż się skończy, więc się doczekałam i pochłonęłam go w ciągu półtora dnia. 

Podobał mi się. Melodramatyczny - trochę tak. Ale moim zdaniem wcale jakoś na minus to nie podziałało. Może już jestem na tyle przyzwyczajona do tego serialu, do tych górnolotnych monologów Dextera, do tej rozchwianej emocjonalnie Debry, że już nie zastanawiam się, czy jest w tym jakiś sens, czy nie, tylko po prostu oglądam. No i Hannah bardzo ładną kobietą była.

Ale chodzi mi teraz o wątek Pana Gangstera Isaaka Sirko. Bo, to że Go polubię, wiedziałam od razu. Jakąś taką aurę roztaczał, że aż chciałam go cały czas oglądać na ekranie. No i się wyjaśniło - Pan Gangster był gejem. Tak samo jak Omar z The Wire - jedna z moich ukochanych serialowych postaci EVER. Oczywiście, nie ma tu porównania. Omar zdecydowanie znajduje się wyżej w moim rankingu i jest postacią ciekawszą od Pana Isaaka, ale jakieś takie delikatnie nawiązanie sobie znalazłam i się chciałam podzielić.



A po drugie - odświeżam sobie Community (do premiery nowego sezonu będę znała wszystkie odcinki na pamięć chyba) i tak mnie naszło.... Czy Abed nie jest prekursorem podstawowego kroku Gangnam Style?





niedziela, 9 grudnia 2012

Polecanki.

Tym razem trochę o muzyce (żeby nie było monotematycznie, że się niby tylko filmowo-serialowo ogarniam, a poza tym piszę, bo przecież mam niedługo kolokwium, a, jak wiadomo, wtedy najfajniej się robi wszystko inne).

Bywam często pod wpływem muzycznym innych osób. Przez mojego ojca przestałam słuchać r&b (tak, wyszło mi to zdecydowanie na korzyść), przez byłego chłopaka powróciłam do hip hopu, przez sentyment słucham pop punka, gdy chcę się posmucić, puszczam Grizzly Bear i tak dalej. Ostatnio również uległam pewnemu wpływowi, za co w sumie jestem dość wdzięczna, ale o mały włos, a przegapiłabym bardzo bardzo fajną płytę, która z racji nie-bycia-rockiem-bądź-nie-jest-depresyjna mogłaby zostać przeze mnie zdissowana. No, bo tak jakoś wyszło, że na mojej playliście ostatnio smutno było. I rockowo. Albo folkowo. Albo w ogóle jakoś tak, najlepiej, żeby śpiewali o śmierci i smutku codzienności. A tu nagle coś fajnego. Coś miłego. Coś wesołego.

(Pan wygląda trochę, jak wokalista jakiegoś folkowego zespołu, ale nie tym razem)

Chodzi o KINDNESS, projekt muzyczny Pana Adama Bainbridge'a. 

MÓJ ZNAJOMY DJ (hiehie) polecił to pewnego znajomemu, jednemu, drugiemu, trzeciemu i dotarło to do mnie. No, muszę przyznać, że jestem bardzo wdzięczna. Do tańczenia, do słuchania, do tupania nóżką, do relaksu, a wszystko to z dozą ironii i zaskakujących (momentami nawet bardzo) rozwiązań muzycznych.

Każdemu polecam, dlatego też polecę na blogu. Na zachętę teledysk, który jest przefajny. Ale niech Was nie zmyli, Moi Drodzy, gdyż cała płyta jest... różna. 


Bawcie się dobrze przy ŻYCZLIWEJ muzyce!

niedziela, 2 grudnia 2012

Girls, girls, girls...

Choroba wywołała we mnie stan, w którym potrzebowałam obejrzeć coś bardzo lekkiego, bardzo odprężającego i nie wymagającego ode mnie zbyt wiele. Zupełnie nie wiem dlaczego, ale zdecydowałam się na seriale, które miały w tytule słowo "girls". Jest to trochę zagadkowe, bo po pierwsze - raczej nie lubię dziewczyn, tak ogólnie, jako grupy, nie, żebym miała coś przeciwko jakiejś tam konretnej przedstawicielki mojej płci, a po drugie - jeżeli coś ma być lekkie i niewymagające, to dlaczego kojarzy mi się to z dziewczynami, które, jak wiadomo, są kompletnym zaprzeczeniem tych słów?

Pomijając niejasności mojego wyboru, prawdopodobnie spowodowane wysoką gorączką, rozpoczęłam przygodę z serialami. I o ile pierwszy jest bardzo lekki, komediowy, rzekłabym nie najwyższych lotów (czyli to, czego akurat szukałam), o tyle drugi bardzo do mnie przemówił i aż skłonił do refleksji nad wieloma sprawami.


2 BROKE GIRLS

Zabawny, ale jednak dość przeciętny, serial o dwóch dziewczynach, które są... spłukane. No tak, tytuł mówi nam wszystko. Max jest typem twardzielki, która zawsze musiała na siebie zarabiać, nigdy pieniędzy nie miała, nigdy nie zaznała miłości, ciepła domowego ogniska i wszystkiego, czego normalna dziewczynka może pragnąć. Dlatego też jest ironiczna, cyniczna, niemiła, opryskliwa, ale ma jednak dobre serce, no, bo przecież czemu nie. Drugą dziewczyną jest Caroline, która była miliarderką, jednak w wyniku oszustw jej ojca, który okradł miasto z grubych milionów, cały majątek jej rodziny został zarekwirowany, toteż dziewczę musi się zacząć utrzymywać samo. Nie przeszkadza jej to w przyprowadzeniu do swojego nowego mieszkanka na Brooklynie konia, z którym ciężko było jej się rozstać. No mniejsza z tym. Dziewczęta pracują sobie w kawiarni, odkładają kasę, żeby otworzyć biznes z babeczkami domowej roboty (bo Max jest wyśmienita w ich pieczeniu), no i żyją sobie, zarabiają, nabijają się z hipsterów. Miłe, sympatyczne, ale szału nie ma.




GIRLS

Gdzieś tam chyba obiło mi się o uszy, że serial jest zabawny, wyprodukowany przez HBO i że ktoś poleca, więc stwierdziłam, że można sprawdzić. No i wszystko prawda. Cztery główne bohaterki, każda różna od siebie (może nie aż tak, jak Max i Caroline) i różne perypetie. Serial bardzo przypadł mi do gustu. Zabawny, smutny, ironiczny, piękny (nawet się wzruszyłam na jednej ze scen, ech, głupia romantyczna Natalka). Ja nie wiem, czy choroba mi już całkiem na mózg siadła, czy Hannah faktycznie jest dość podobna do mnie - z delikatną nadwagą, niespełniona pisarka, próbująca znaleźć swoje miejsce w świecie, usidlić swojego wybranka, być dobrą przyjaciółką dla swoich dziewczyn. Nie wiem, może trochę wyolbrzymiam. Tak czy inaczej serial oglądało mi się super. Inne bohaterki - przedziwna, pragnąca stracić dziewictwo Shoshanna, piękna, twardo stąpająca na ziemi Marnie i wyzwolona, pozbawiona głębszych uczuć Jessa - są oczywiście równie warte uwagi, jak wspomniana wcześniej Hannah. Niestety, sezon ma tylko dziesięć półgodzinnych odcinków, także będę zmuszona czekać do stycznia, żeby znów się z nimi spotkać. Polecam gorąco. Można trochę zrozumieć kobiecą psychikę, można też jej kompletnie nie rozumieć w dalszym ciągu. Oczywiście, już pod koniec pierwszego sezonu zauważamy dość znaczne zmiany w charakterze bohaterek. Ale to przecież też takie typowe dla nas, kobiet. Ale mężczyznom też się serial podoba (chociażby mojemu koledze, który stał się wielkim fanem; nie do końca w sumie wiem, czy jest to zachowanie ironiczne, czy prawdziwe, ale niech posłuży za przykład). I NIE, NIE JEST TO SEKS W WIELKIM MIEŚCIE, chociaż delikatne skojarzenia nasuwają się same. 


No, to polecam. A ja dalej poleżę pod kołderką i może tym razem skuszę się na coś wymagającego odrobinę większego wkładu umysłu. Pozdrawiam.