piątek, 8 listopada 2013

Świat się kończy!

Z okazji premiery internetowej filmu, na który bardzo bardzo BARDZO czekałam (Polsko, dlaczego takie premiery Cię omijają?), postanowiłam napisać o filmach, które są bardzo (a równocześnie nie są w ogóle) do siebie podobne. Zaczynamy!


THIS IS THE END (2013), reż. Even Goldberg

Film, w którym występuje Seth Rogen mogłabym z zamkniętymi ocenić na miliard/10, dodać mu serduszko i przesłać wiekuiste uszanowanko. A film z Sethem Rogenem, do którego współtworzył scenariusz wraz z reżyserem Evanem Goldbergiem, gdzie zobaczyć można tak wspaniałych aktorów, komików, a prywatnie bardzo dobrych kumpli jednego i drugiego - Oscar, Złoty Lew, Czerwony Niedźwiedź i Pomarańczowa Stonoga naraz. Ale postaram się być bardziej rozważna i obiektywna, oczywiście na tyle, na ile mi pozwoli moja dzisiejsza wena.

Krótki zarys fabuły. Do Setha Rogena, pomieszkującego w LA, przyjeżdża jego najlepszy i dawno nie widziany kumpel prosto z rodzinnej Kanady, Jay Baruchel. Przyjaciele chcą spędzić czas paląc, pijąc, oglądając filmy, paląc, pijąc, robiąc wszystko, co za starych dobrych czasów. Przynajmniej tak plan prezentuje się w głowie Jaya. Seth wyciąga jednak swojego kumpla na parapetówkę do nowego najlepszego kumpla - Jamesa Franco. Wbijamy się więc razem z nimi do MEGA wypasionej chałupy, pełnej "cudownej" sztuki współczesnej, gadżetów, alkoholu i gwiazd. Wszystko toczy się nie do końca po myśli Jaya, ale nawet on nie przewidziałby, jak ta impreza się skończy. Wielki rozpierdol, Michael Cera ginie, Rihanna ginie, Paul Rudd ginie... Na szczęście twierdza Jamesa pozostaje niewzruszona, a w niej Seth, Jay, James, a także Jonah Hill, Craig Robinson i (jak się okazuje następnego poranka) Danny McBride. Za oknem koniec świata - wszystko płonie, gigantyczna przepaść bucha ogniem, wszędzie słychać dziwne ryki, gdzieś tam buszuje potwór z ogromnym kutasem. Słowem - apokalipsa.

Film podobno był w części improwizowany, w części scen niektórzy z aktorów powiedzieli reżyserowi DOŚĆ, EVAN, nie będziemy tego robić (podobno tylko James Franco nie skarżył się i był gotów zrobić wszystko, co mu nakazano - szacuneczek), a całość jest po prostu ogromnym zbiorem gagów, niesamowitych dialogów i przeróżnych nawiązań do innych dzieł kinematografii. Żarty bywają sprośne, wulgarne, nie na miejscu. Ogląda się to jednak niesamowicie przyjemnie.

Osobiście uwielbiam całą gromadę głównych aktorów, może poza Dannym McBridem, ale nawet on potrafił się tutaj ukazać z tej zabawniejszej strony. Film może i jest przeznaczony głównie dla fanów tych aktorów, humor może nie zostać doceniony przez innych, może gorszyć, może zniesmaczyć. Ale jak dla mnie wszystko było wyważone, bawiłam się wyśmienicie (a za trzecim !!!! razem nawet lepiej, niż za pierwszym - zwracając uwagę na coraz to drobniejsze szczególiki) i nawet scena gwałtu przez Szatana z gigantycznym kutasem nie oburzyła mnie tak, jak mogłabym się spodziewać. A zakończenie i przepiękna wizja niebios, w których nawet Backstreet Boys mogą się reaktywować - mistrzostwo!

W temacie Backstreet Boys - soundtrack!!!! Bardzo dobre utwory, dobrane z humorem, ale z jaką trafnością. Przecież I Will Always Love You nie zostało wykorzystane w kinie NIGDY w tak dobrym momencie, jak tutaj. O Backstreetach nie chcę wspominać, bo to po prostu piękno samo w sobie.

Cenię chłopaków za swobodę, z jaką zagrali przekoloryzowane wersje samych siebie. Cenię ich za dystans do swojej sławy, do plotek na swój temat, do opinii krytyków dotyczących ich ról. Cenię za to, że postawili na taki, a nie inny rodzaj humoru. Doceniam naprawdę każdą, nawet najmniejszą rólkę (a Michael Cera był dla mnie zdecydowanie najlepszą epizodyczną postacią). Z czystym sumieniem daję filmowi mocne 8, dodaję serduszko i zdecydowanie będę miała ochotę obejrzeć go jeszcze raz (i jeszcze raz, i jeszcze raz...). Welcome to Heaven, motherfuckers!


THE WORLD'S END (2013), reż. Edgar Wright

Duet Simon Pegg i Nick Frost to właściwie zawsze sprawdzony pomysł na sukces. A Edgar Wright, po absolutnie niesamowitej adaptacji Scotta Pilgrima, jest jednym z moich ukochanych reżyserów. Dodajmy do tego Martina Freemana, Paddy'ego Considine i niezwykle charakterystycznego Eddiego Marsana, a otrzymamy film, którego premiery zwyczajnie nie mogłam się doczekać. Oczywiście, film nie wszedł do dystrybucji w Polsce, ale od czego jest nasz kochany Internet. Dziękuję, Internecie, będę Twoją wierną fanką!

Fabułka. Gary King, życiowy nieudacznik, przesadzający z alkoholem, zapragnął zrealizować cel, którego nie udało mu się dokonać za młodu. 12 pubów w jeden wieczór - czemu nie? Zbiera więc ekipę przyjaciół z lat licealnych, którzy, w przeciwieństwie do niego, mają już pewne obowiązki w życiu (praca, rodzina, takie tam). Nie są więc nastawieni aż tak entuzjastycznie do tego planu, jak Gary, jednak decydują się spełnić zachciankę byłego lidera paczki. Zapowiada się po prostu dobra zabawa z chłopakami i alkoholem, ale nie nie nie! Opuszczone przed laty rodzinne miasto okazuje się zasiedlone przez kosmiczne roboty - nie-roboty, wypełnione niebieską mazią, które tylko czyhają, żeby przekabacić paczkę na swoją stronę. Rzeczy się dzieją, alkohol się leje, niebieska krew tryska wszędzie, a chłopaki dziarsko pokonują kolejne puby na swojej drodze.

Z tą ekipą mam podobnie, jak z tą z wcześniej opisanego filmu. Uwielbiam ich, więc jestem mało obiektywna i bezkrytyczna. Ale bawiłam się na tym filmie tak cudownie, zaśmiałam się parę razy na głos, a soundtracku słucham sobie, jako podkładu do mojej dzisiejszej nocy (która może wyglądać całkiem podobnie do pierwotnego planu chłopaków). Każdy dialog jest na miarę złota, a dowcipy, które trudno dobrze przetłumaczyć, to rarytasy, dzięki którym pojawia się na ryju uśmiech. I każda rola - idealna! A Pierce Brosnan to w ogóle przeuroczy, jako prawie-że dowódca nie-robotów. Coś pięknego! 

Film bywa zaskakujący, co w filmach tego typu jest niestety dość rzadkie. Widz nie nudzi się właściwie w żadnym momencie. Delikatne zastrzeżenie mam co do końcówki. Nie do końca ją zrozumiałam, nie jest też może wystarczająco dobrym zakończeniem bardzo dobrego filmu. Coś nie grało. Ale nie aż tak, żeby film miał się nie podobać.

No i soundtrack. Kolejny raz idealnie dopasowane, typowo brytyjskie granie, które cudownie pasuje do maratonu po angielskich pubach. Zabrakło Oasis, no ale jak jest Blur, to musi wystarczyć. I moje kochane Stone Roses.

Bardzo doceniam ten typ humoru. Tę szczyptę tragedii, ogrom komedii i delikatne wtręty romantyzmu. Super połączenie! Nie mogę ocenić filmu na więcej niż 8, ale mogę i zdecydowanie daję mu serduszko i przymierzam się już do kolejnego seansu.






Podsumowując - oceniłam filmy na dokładnie tę samą ocenę. Bawiłam się na nich równie dobrze. Nie potrafię wskazać faworyta. Może delikatna przewaga Setha, za to, że jest Sethem, ale poza nim nie ma zwycięzcy. Bałam się, że filmy będą zbyt podobne do siebie (te tytuły, chłopaki, kumple), ale nie są. Są zupełnie inne. Ale jedno je łączy - zdobyły moje serduszko. Mogę i pragnę polecić je każdemu. Pozdrowionka!