wtorek, 7 sierpnia 2012

Festiwalowe Lato.

Jakie było moje założenie na te wakacje? Zaliczyć najważniejsze (dla mnie) festiwale, organizowane w Polsce. Póki co muszę przyznać, że udaje mi się to dość nieźle. Po Openerze, na który nigdy nie przypuszczałam, że uda mi się dotrzeć (w końcu jednym ze zdań, które wypowiadam najczęściej w swoim życiu jest "nie mam hajsu"), rozochociłam się potwornie. Jestem praktycznie na półmetku i już wiem, że i tak będę miała spory niedosyt.

Do założenia tego bloga trochę zmusiła mnie chęć, łażąca za mną mniej więcej od wczoraj, żeby podzielić się wrażeniami z OFF Festiwalu. Dzisiaj, po przeczytaniu wielu dziwnych, interesujących lub nudnych relacji, postanowiłam stworzyć swoją. Trochę sobie też ponawiązuję do Openera, bo przecież mogę.

Zacznę od miejsca zakwaterowania, w którym zupełnie przypadkowo udało mi się spędzić czas podczas tego festiwalu. Człowiek o dobrym sercu i imieniu Tomek udostępnił grupce nieznanych sobie osób pokój w mieszkaniu, znajdującym się niecałe pół godziny drogi piechotą od terenu festiwalu. Wielkie dzięki Tomku, gdziekolwiek teraz jesteś! (Wspomnieć warto o prysznicu z hydromasażem, za który również ogromnie dziękuję).

Nie chce mi się wymieniać wszystkich koncertów, na których udało mi się być. Było tego trochę. Większość jednak wolałam przeżywać, jako podkład do spędzania miło czasu w strefie piwnej. I tu chyba pojawia się pierwszy minus - nie był to line up na tyle interesujący, żeby robić sobie koncertowe maratony. Na Openerze, mimo tego, że teren był dużo większy, a czasu dużo mniej, to jednak zdecydowanie wolałam biegać od sceny do sceny, żeby usłyszeć co raz to innego wykonawcę, niż siedzieć z piwem w przeznaczonej ku temu strefie.

Teraz trochę o muzyce. Zdecydowanie OFF zapunktował u mnie dwoma koncertami na zakończenie. Ale, żeby trochę sobie poprzypominać też wcześniejsze dni, zacznę jednak od początku. 

OFF rozpoczął się dla mnie właściwie najlepiej jak można było, czyli od koncertu mojego ukochanego zespołu. (Oczywiście byłam na wcześniejszych wykonawcach, ale było to tylko preludium, w oczekiwaniu na coś wspaniałego). Converge, o którym mowa, miałam okazję ujrzeć już wcześniej, podczas krakowskiego koncertu. No i jeżeli mam się pokusić o porównania, to koncert w Krakowie był zdecydowanie lepszy (zamknięta przestrzeń, grono nieprzypadkowych osób, tylko wiernych fanów grupy, bardzo dobre - o dziwo! - nagłośnienie). Jednak ujrzeć Jacoba i spółkę na OFF festiwalu to było naprawdę coś. Po pierwsze - wielkie zaskoczenie, że TAKI zespół na TAKIM festiwalu. A po drugie - oni są wspaniali! Niebanalne rozwiązania muzyczne, super kontakt z publicznością, niesamowity ruch sceniczny Jacoba i Natalka w pierwszym rzędzie, podążająca wzrokiem za każdym jego ruchem. Czułam się wspaniale. Niestety, pora dnia (18.45!)  nie była chyba odpowiednia na taki koncert i światło słoneczne delikatnie wybijało mnie z całkowitego skupienia się na koncercie. Converge znalazł się w moim TOP 3 festiwalu, co prawda na trzecim miejscu, na równi z innym wykonawcą, ale jednak. A w moim serduszku chyba zawsze będzie numerem 1 (dobra, bez takich ckliwości, może za pół roku mi się to zmieni).

Z przykrością muszę stwierdzić, że tego dnia nic nie przykuło mojej uwagi na tyle, żeby rozpisywać się więcej na ich temat. Oczywiście, w pamięci zostanie "electropopowa maszyna do porywania tłumu do tańca", która zamuliła tak potwornie, że nie da się tego opisać. Jednak był to nasz "najlepszy koncert Metronomy, na jakim byliśmy" i bawiliśmy się wyśmienicie przez te 15 minut. Na plus też monotonne techno-napierdalanie do Atari Teenage Riot. Tutaj aż trochę się spociłam z tego machania rękami i udawania, że umiem się bawić do techno. Był to bardzo dobry koncert, mimo tego, że każdy utwór brzmiał tak samo, a anarchistyczne zapędy zespołu jednak nie do końca do mnie przemawiają. Przyjemnie było też na fragmentach Chromatics, Death In Vegas, Shabazz Palaces i Colina Stensona. No i tańczenie walca do jednego z kawałków Mazzy Star również zapadnie mi  w pamięć.

Drugiego dnia rozpoczęłam festiwal bardzo zaskakująco na plus. Nie spodziewałam się, że ten koncert zapadnie mi w pamięć na tak długo, ale muszę przyznać, że był to jeden z przyjemniejszych koncertów tego OFFa. Mówię o Naprzykłat, którzy byli przeuroczy, zagrali bardzo dobrze, no i na szczęście nie było zbyt dużo ludzi, także duchota namiotowa nie przeszkadzała mi w kiwaniu głową i tupaniu nóżką.

Dzień ten upłynął pod znakiem rockowego grania. Bo i Apteka, która trochę nudno przypomniała publiczności o polskim punku, i Baroness, którzy byli przesympatyczni, bardzo się cieszyli, że w ogóle ktokolwiek przyszedł na ich koncert, i robili niesamowicie urocze miny, no i zagrali też całkiem przyzwoicie, i Thurston Moore, który mimo tego, że jednak żałowałam, że nie gra w duecie ze swoją małżonką (która swoją drogą grała następnego dnia), zagrał bardzo dobry koncert.

I oczywiście gwiazda tego dnia, dla niektórych (dla mnie trochę też) gwiazda całego festiwalu - Iggy Pop wraz z The Stooges. Było to niesamowite przeżycie. Nie do końca wiem, co myśleć, gdy widzę na scenie prawie siedemdziesięciolatka, bawiącego się i mającego więcej energii, niż ja w swoich najlepszych momentach. Publiczność szalała, ja trochę też i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten "Passenger" na koniec (no ale nie można było się spodziewać niczego innego). 

Po Iggym dość spora zmiana klimatu na DOOMie, który także bardzo bardzo na plus, jednak trochę brakowało czegoś poza "niewidzialnym DJ-em". Podczas tego dnia udało mi się też usłyszeć The Antlers z oddali (bardzo ładnie) i Shangaan Electro (trochę nie wiem, co myśleć). Niestety, nie zostałam na High Places, czego trochę żałuję. 

Trzeci dzień. Trochę nie wiedziałam, co począć ze sobą od rana. Cały czas chodziłam i biadoliłam, że potrzebuję koncertu na miarę Bon Ivera z Openera, który przyprawi mnie o ciarki, napady płaczu ze szczęścia i sprawi, że jednak ocenię tego OFFa pozytywnie. Bałam się, że to nie nastąpi. 

Rozpoczęłam bardzo dobrym, choć praktycznie identycznym, jak na Openerze, koncertem Łony i Webbera. Chłopaki niesamowicie bawią się na scenie i mimo ogromnego upału, publiczność również wydawała się zadowolona. Na plus także Ty Segall, który zaskoczył mnie ogromną energią i panią grającą na perkusji. Gdyby nie potworna duchota w namiocie trójkowym, zostałabym do samego końca. Później zdecydowałam się na bardzo długą przerwę, to w strefie piwnej, to chodząc sobie gdzieś po terenie festiwalu, słuchając dolatujących do mnie dźwięków różnych zespołów (głównie Dam-Funk i chillowanie na mega wygodnych fotelach), no i w końcu nadeszło coś, co jednak sprawiło, że festiwal ten oceniam wyjątkowo dobrze.

O dziwo udało się stanąć w miarę blisko. O dziwo po raz pierwszy (chyba) bez żadnych irytująco-śmiesznych osób dookoła. BATTLES. Wiedziałam, że może to być koncert festiwalu. Wiedziałam, że to, co będzie się działo na scenie, zostanie mi w pamięci na długo. Ale i tak nie spodziewałam się czegoś takiego. Totalny rozpierdol dźwiękowy, mega energia zespołu, uroczy pan na klawiszach, perkusista, który nie wiem jakim cudem robił to, co robił, no i super rozwiązanie z pojawiającymi się na ekranie gośćmi z płyty. KONCERT OFFA zdecydowanie.

Nie dałam rady dotrzeć pod scenę na Stephena Malkmusa, zbyt dużo emocji wywołał we mnie ten koncert. Ale pijąc piwo, siedząc na trawie i słuchając sobie jego przyjemnego pitu pitu było mi bardzo przyjemnie.

A na sam koniec, taki koniec końców, bo zaraz po koncercie trzeba było jechać do domu, na zakończenie coś, co przeszło w ogóle wszystkie moje oczekiwania. Głośno, mocno, hipnotyzująco. Swans. Wpadłam w taki trans, że nie za bardzo dałam radę ruszyć jakąkolwiek częścią mojego ciała, poza głową. Nie spostrzegłam też, że zespół zamiast godzinę, grał dwie i został przegoniony przez dźwiękowca, odłączającego im sprzęt. Nie wiedziałam, co się dzieje. Fakt, że Michael Gira wyglądał na scenie, jak dyktator, a cały zespół traktował jak swoje marionetki, był mocno przerażający. Jednak ogólnie koncert dał radę i to bardzo.

Podsumowując, trochę żałowałam że w niedzielę nie dotrwałam do końca, trochę żałowałam, że np. zamiast Metronomy nie poszłam na Bardo Pond, trochę żałowałam, że właściwie do wieczora ciężko było znaleźć jakieś ciekawe punkty w line upie i trochę żałowałam, że cały czas w porównaniach do Openera, OFF trochę przegrywał. Jednak zarówno towarzysko, jak i klimatycznie, chyba muszę przyznać, że było lepiej. 

Jeszcze szybciutko ranking:
1. Battles
2. Swans
3. Converge / Iggy and The Stooges

No i pozdro dla całej mojej ekipki. Do zo za rok!

(A teraz czeka mnie kombinowanie, jakby tu się wbić na Coke oraz Nową Muzykę...)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz